środa, 28 października 2009

w swiecie idealnym...

W moim idealnym swiecie wstawalabym skoro swit rzeska jak skowronek. Wybiegalabym z domu na trening, miala czas na prysznic i rozkoszowanie sie spokojnym sniadanie przy stole.
Niestety szara rzeczywistosc wyglada tak, ze spie do ostatniej chwili, oszukujac budzik i przesuwajac go o kolejne 5 minut. Potem szalencze proby znalezienia koszulki rowerowej, ktora przeciez tu gdzies wczoraj polozylam, wyscig do pracy, serek wiejski pospiesznie wciagany pomiedzy jednym telefonem a drugim, Don Kichotowa walka z papierzyskami pietrzacymi sie na biurku, karkolomny powrot do domu, podczas ktorego staram sie nie rozjezdzac beztroskich przechodniow hasajacych po sciezce rowerowej. Zanim docieram do domu jest ciemno, a ja jestem padnieta. I tu rozpoczynaja sie negocjacje. W zasadzie to one zaczynaja sie juz rano.
Rano, gdy pedze jak stros pedziwiatr na moim rowerku to obiecuje sobie ze wieczorem przebiegne x - km/okrazen. W miare uplywu dnia liczba x zostaje zazwyczaj poddana skomplikowanym dzialaniom matematycznym. Zanim docieram do domu moj plan wyglada mniej wiecej jak 1/8x. Jedynym sposobem na wykonanie jakiegokolwiek planu jest rzucenie rowerka w przedpokoju i natychmiastowe wyjscie na trening. W przeciewnym razie w chwili gdy moje cialo spocznie na kanapie nie ma mowy bym sie podniosla i wygonila na dwor.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz