poniedziałek, 22 grudnia 2014

Matka może

 Tak sobie poczytuję blogi innych otoczona paczkami chusteczek i myślę. Czytając Krasusa i Bo to zazdroszczę im czasu, który mają na to by poświęcić się bieganiu/pływaniu i innym szaleństwom. Niestety. gdy pojawia się Potomek czas nagle staje się towarem deficytowym, zwłaszcza ten JA czas, gdy można sobie pójść zrobić co się chce, wtedy kiedy się chce, a nie kiedy się da wyrwać parę chwil.
Wczoraj czytałam u Emilii o tym jak trudno wygospodarować czas przy małym szkrabie. Cóż, na pocieszenie mogę tylko powiedzieć, że im większe tym trudniej.
Gdy Tygrys był jeszcze w miarę niemobilny i nie zadawał tysiąca pytań czas na ćwiczenia zawsze się znalazł, bo dziecko spało, albo ćwiczyło ze mną. I wszystko mu się podobało byle mama obok. 
Teraz nawał obowiązków, powrót do pracy, przedszkole, magisterka i nagle codzienne obowiązki wygrywają z tą ważną cząstką czasu jaka była przeznaczana na Brykanie  przez duże B. 

Pewnie, że się da. Przykładem jest tu np Hania, która jakoś znajduje czas by się porządnie sponiewierać na treningach. Z partnerem podzielającym biegową pasję jest pewnie trochę łatwiej, bo rozumie tę potrzebę wyjścia, wybiegania, wymordowania troszeczkę.

Z powodu ostatnich zawirowań zdrowotnych bieganie leży i kwiczy. Chociaż choinkę ubrałam sobie medalowo aby przypomnieć sobie jak to fajnie było i że jednak warto i moze przyszły rok będzie pod tym względem lepszy.


  

Ale żeby nie było tak pesymistycznie to jednak udaje się Coś zrobić.  Najbardziej brakuje mi chyba siłowni, a może raczej spokojnej godzinki na takie ćwiczenia. Ale odkryłam, że mam przynajmniej pół godziny gdzie udaje mi się połączyć przyjemne z jeszcze przyjemniejszym.
Otóż usypianie Tygrysa to (w przypadku gdy nie postanowi uciąć sobie drzemki) kwestia około 30 minut. Już po książeczkach, których nigdy dość, kładziemy się w ciemności jego pokoju - on na łóżeczku, ja na macie na podłodze - i opowiadamy. Znaczy się głównie ja opowiadam, bo "mamusiu proszę bo ja tak luuuuuuuubię". No i po co leżeć po próżnicy skoro można ten czas tak pięknie zagospodarować? Jak każda kobieta w wyposażeniu podstawowym dostała mi się wielofunkcyjność więc sobie ćwiczę.

John Deere z Masseyem Fergusonem jada po pługi - uf uf spięcia brzucha 
Jadą na pole orać/siać/bronować - Pilates na nogi
Spotykają New Hollanda - pośladkowe
Kombajn zbiera kukurydzę i przerabia na kiszonkę - grzbietowe
Zwozimy siano - pompeczki

Matko jaka ta praca na roli ciężka. Codziennie Tygrys domaga się tych samych opowieści "mamusiu opowiedz jak John Deere orał pługiem obrotowym a Massey i Ferguson zwykłym" więc przynajmniej odpada mi wymyślanie nowych bajek. A sponiewierana jestem konkretnie po takiej sesji usypiankowej. Czasem zapyta śpiącym głosem po co ja tymi nogami tak macham. A gdy już sobie śpi to spokojnie się rozciągam i mogę zacząć kolejna wieczorną fazę obowiązków.

No i co nie da się? Pewnie, ze się da. Bo Matka zawsze może. A jak nie może to i tak coś wymyśli żeby się dało.


Marudze

Mam nowe skarpetki do biegania i nie mogę ich wypróbować. Buuuuu. Mam takie kochane dziecko. Czerpie z przedszkola pełnymi garściami a potem szczodrze dzieli się z nami. Ledwie wykaraskaliśmy się z rodzinnego pakietu zatokowego a już popadliśmy z Tygrysem w zapalenie oskrzeli. Bo przecież mamy musiały przyprowadzić chore dzieci na spotkanie z Mikołajem i tym sposobem wykosiły 80% społeczności przedszkolnej. Zipiemy, świszczemy, kaszlamy - on jak zawodowy gruźlik jak jak suchotnik. 

Tak sobie przeglądam bloga i zatęskniło mi się bardzo za rokiem 2009 i 2010. Za tymi zwariowanymi biegami i grupką ludzi, z którymi wszystkie te przygody były możliwe. Może 2015 znowu będzie takim rokiem, co? Będzie?

wtorek, 4 listopada 2014

Budząc się z letniego snu

Lato, ciepełko, krótkie spodenki, lekka bryza chłodząca rozpaloną twarz. A mnie wołami nie wyciągniesz na bieganie. Ale nadchodzi jesień, szarówka, ponuro a najlepiej jeszcze jakiś deszcz a ja wyciągam te wszystkie warstwy i warstewki, czapka, rękawiczki i nareszcie budzę się do życia. Znajduję czas i ochotę na to by wyjść, niezależnie od pogody i brykać. 
Do letniej abstynencji biegowej przyczynił się jeszcze jeden faktor. Do słownika wkradło się "muszę". Muszę pobiegać. Chwilunia. To ma być przyjemność, hobby, a nie konieczność. Przecież to nie jest moja praca, gdzie coś muszę. Biegam bo tak chcę. Postanowiłam sobie odpocząć. Aż poczuję, że znowu mi się chce. 
I zachciało. Jak tylko zrobiło się zimno. 





Najtrudniej było z czasem. Odkąd Tygrysek zaczął przedszkole a ja pracę, każda chwila razem była na wagę złota. Wystarczy, że co drugi weekend muszę jechać na UW, gdzie jeszcze odbierać wieczorną godzinę maluchowi. Ale znalazło się rozwiązanie. 
Jak wiadomo najtrudniej wyjść z domu, potem już samo się biegnie. Gdy prowadzę go do przedszkola od razu ubieram się w sportowe ciuchy i po odstawieniu malucha zamiast do domu idę  od razu na małą rundkę po polach. Tak rozpoczęty dzień ma całkiem inna energię.



Sportowy kalendarz powolutku zapełnia mi się takimi wyrwanymi napiętemu grafikowi chwilami. W środy mam tę godzinę dla siebie, którą spędzam na basenie, w czwartek udaje mi się wcisnąć trochę jogi przed pracą. Niewiele, ale czasem już to wystarcza. Zawsze jakiś początek. I najważniejsze, znowu sprawia radość. 



poniedziałek, 14 lipca 2014

Nocne brykanie

9.30 Tygrys nareszcie spacyfikowany a reszta domowników układa się do snu. Łóżeczko śpiewa syrenią pieśń a ja łapię w garść buty i na palcach wychodzę.
Ostatnie promienie słońca dają dostatecznie dużo światła by biec wśród nieoświetlonych pół. Ogromny czerwony księżyc  wznosi się nad horyzont i nieśmiało wygląda zza chmur. Świerszcze z całych sił próbują zagłuszyć koncertujące żaby. Zapach świeżego siana miesza się z zapachem kopru z pobliskiej plantacji. Nietoperze towarzyszą mi ściągając tuż nad głową. Dwie meszki łapią się na darmową wycieczkę w moim oku.
Jest cudnie. Takie chwile przypominają mi po co biegam. Nie dla ścigania się, medali, PBs. Dzięki bieganiu nie zaleguję na kanapie i nie tracę tych wrażeń. 
Wracam po cichu do uśpionego domu pełna pozytywnej energii. Będzie mi potrzebna jutro.
Dobranoc wszystkim 

czwartek, 19 czerwca 2014

5-latek

We wtorek Brykanko skończyło 5 lat. A ja ciągle czuję się jak 10 lat temu. Czy zrobiłabym coś inaczej, gdyby przyszło zaczynać mi od nowa? Tak. Zaczęłabym biegać 15 lat wcześniej. Korzystałabym z okazji mieszkania w pięknych miejscach przez dłuższy czas ii brała udział w organizowanych tak biegach: Paryż, Rzym, Florencja. Cieszę się jednak ze zaczęłam. Że jestem aktywna. Wprawdzie nie mogę pochwalić się szalonymi wynikami, ale ruszam się i czerpię z tego przyjemność. A to chyba najważniejsze. 
Także najlepszego blogorocznicowego dla mnie. Idę pobiegać


niedziela, 4 maja 2014

Ten w którym mi sie podoba

Uwielbiam to uczucie, gdy nagle wszystkie kawałki układanki wpasowują się na swoje miejsca. Czuję się jakby w przeciągu jednej nocy ktoś pstryknął przełącznik. Jeszcze wczoraj nie daję rady a dziś już mogę. Bieganie nareszcie zaczyna być przyjemnością a nie walką z samą sobą i leniwym demonkiem siedzącym w mojej głowie.
Zimowe truchtanie po śniegu z Tygrysem na sankach i podbiegi i wszystkie drobne elementy zaczynają dawać rezultaty. 

Ja biegam! Nie truchtam, nie robię przerw pomiędzy, tylko w końcu biegam.

Wczoraj robiłam kilometrówki i, ach jak ciężko było w połowie, miałam ochotę rzucić i już. Po głowie obijało mi się pytanie, które zawsze zadaje mi Babcia, gdy przybiegam do nich i wyglądam jak dyszący burak "Dziecko, a po co ty się tak meczysz?" No właśnie, po co? Ale przemogłam się, w czym pomógł mi ipod bo właśnie zapodał utwór idealnie dopasowany do moich kroków. Dzięki temu nie tylko dokończyłam trening, ale nawet pobiegłam o krok dalej. 
I czułam się świetnie. Dumna, że pokonałam samą siebie. Wydaje mi się, że stać mnie na więcej, niż sobie na to pozwalam. Biegam zapobiegawczo zamiast dać z siebie wszystko. I to wszystko siedzi mi w głowie. Coś w tym, co Matt Fitzgerald pisze w Brain Training for Runners jest.

Za tydzień Ekiden i jestem pozytywnie nastawiona.

czwartek, 24 kwietnia 2014

Bieganie najtańszym sportem na świecie, mówią



Na zajęcia z pisania tekstów naukowych mielismy opisać coś z niecodziennego punktu widzenia z lekkim przymrużeniem oka, np spacery odmóżdżają, oglądanie meczu po pracy ma mnie zrelaksować itd. długo nie mogłam wpaść na pomysł o czym tu pisać aż zaczęłam robic porządki w garderobie i praca napisała sie sama. w związku z tym, że tematycznie wpasowuje się idealnie postanowiłam zamieścic ja tutaj. ehem ehem a zatem:


New Year’s rolling in and it’s about time for new resolutions. You’d like to take up some activity but you really cannot spend much. You cross out the bike then as it’s too expensive, you don’t want to pay for the gym membership nor the swimming pool pass either. What you have left, then? 

Running is the cheapest sport ever: just grab the pair of shoes, some old sweats and cotton t-shirt and head out the door, right? Or so they say. 

While you’re jogging you pass other runners all dressed in fancy-shmancy high-tech gear. But you’re OK in yours, right? Well, you have to admit that wet cotton t-shirt is not the most pleasant thing to wear. So you buy yourself your first running t-shirt. Oh my, the difference that makes. Now, how about those running pants? Wouldn’t it be nice to have a pair of quick-drying pants? And socks,for that matter? And don’t forget the running bra (if you’re a girl, that is). They say sports bra should never celebrate a birthday so you will have to replace it at least once a year but that’s it. No more spending. Well, not exactly. You find it hideous you have to wash your running gear every day so you buy few more changes of clothes. Just for convenience. 

Once you’ve been running for some time you decide to join your local running club. It’s free after all. And that’s where you learn your shoes are all wrong. You’re a pronator/neutral/overpronator and you need suitable trainers. Unless you want to get injured and have your joints, muscles, performance hindered. You splash a substantial amount of cash on a new pair but it’s an investment in your health, totally worth it.

Soon you are asked about your PB you obviously don’t have and you start searching where you can get one. It turns out they meant “personal best” for a specific distance so you sign up for your first race to get one and you pay the entry fee. Come again? 

That’s right, you have to pay in order to run but... you get a t-shirt (sometimes), a goody bag and a medal to show it off so it’s an investment really.

Once you’ve got your PB you learn that you should beat it so you sign up for more races and probably buy more gadgets: reflective clothing and night lights for visibility, a decent watch to keep track of your time and pace, hats to keep the sun off your head and sweat from your eyes, waist belts to hold water bottles, phone and cash. The necessities, really. Your running buddies are talking meryl wool t-shirts but you’re not there. Yet.

You enjoy racing but you see other runners wearing some fancy watches or other devices they are looking at ever so often and here’s where you learn about the heart rate monitors and GPS tracking watches and the gadgets you probably don’t need but you want them so badly. Surely you would run faster with one of those and you would finally beat that PB of yours. You can’t buy one now though as your trainers need replacing as they have solid 700km in them but next month maybe?

The appetite grows while eating so you sign up for longer races, maybe even the marathon and why not to run one abroad? London or Paris sounds nice. The entry fee is extorcious but that medal would look so good on your display wall. Don’t forget the plane ticket and accommodation but you can treat is as holidays so it’s 2 in 1, right?

Marathons usually take place in early Spring as to avoid the hot weather so you will have to do all your training in the Winter. You need Winter running apparel then. Cross training would be good too so you do buy that gym membership after all. And swimming is great for sore muscles. You're even considering hiring a personal trainer who would create a training plan cut specially for you. 

One day you open your wardrobe to find out you have more running clothes and shoes than the regular ones and running expenses take up 3/4 of your bank statement.


Buying that bike doesn’t seem so expensive now, doesn’t?


poniedziałek, 10 marca 2014

Pęknięcie z przemieszczeniem, czyli o tym jak się oferma na rowerową wycieczkę wybrała. Między innymi

Obijam się ostatnio z pisaniem, ale lepiej z pisaniem niż z bieganiem. Wciągnęło mnie kilka projektów, w tym tworzenie pracowni vel studia twórczego ( fajnie brzmi, prawda? " jakby co, to będę tworzyć w moim studio"). Efekty pracy można sobie obejrzeć tu, tu i tu. Te drugą stronkę prowadzimy ze znajomą, więc nie wszystko jest moje.  Dodatkowo Tygrys nie pozwala się nudzić a piękna pogoda nie nastraja mnie do spędzania niepotrzebnie czasu przed mionitorem. Ale od czasu do czasu wypadałoby coś skrobnąć. 

Truchtam sobie w wolnych chwilach. Gdy leżał śnieg, udało mi się wykonać kilka treningów z Juniorem na sankach. Lekko nie było, ale dzieć bł zachwycony zaprzęgowym końikiem. Jestem szczęściarą, bo Tygrys aż się rwie do aktywnego spędzania czasu (lubię myśleć, że mam w tym czynny udział i po części to moja zasługa) zwłaszcza, gdy ja też w tym uczestniczę. I tak podczas jogi muszę ustąpić mu miejsca na macie, ćwicząc z DVD zabiera mi najlżejsze ciężarki a na spacerach dba o moją kondycję. Nadal uwielbia wozidła maści wszelakiej wię siedzi grzecznie w wózku i pozwala biegać. Dziś zainaugurowaliśmy sezon biegania z wózkiem i bryknęliśmy do Dziadków. Przy okazji mogłam sobie sprawdzić ile czasu zajmie mi pokonanie trasy 5km przed majowym Ekidenem. No więc marniutko bo 38minut, ale ... Na swoje usprawiedliwienie mam kilka niniejszych punktów: 

a) z wózkiem niebiegowym, a takowym się wybraliśmy, biegnie się źle, wolno i niewygodnie
b) po drodze mijaliśmy dźwig przy pracy oraz kilka traktorów co wymagał swolnienia, by Tygrys nacieszył oczęta i miał o czym opowiadać Dziadkowi
c) domagał się nieustającego komentarza na żywo na temat wszystkiego co mijaliśmy po drodze, wiec zadyszkę miałam jak trzeba

W tym miejscu pragnę uspokoić drużynę blogaczy, która to widząc powyższy czas zapewne zastanawia się już jak wykreślić mnie z listy ;) do maja to ja zamierzam urwać przynajmniej 15 minut, no i wózek zostawie w domu. Wracając do domu zamienimy wózki i weźmiemy już baby joggera, dzięki czemu częściej wybierzemy się na bieganie w dzień

Wyciagnęłam też sąsiadkę na wieczorne bieganie. Dzieciaki zostały pod opieką tatusiów a my brykałyśmy po ciemnej stronie wsi. Na początek male 2,5km kółeczko aby jej nie przerazić za bardzo. Ale fajnie byłoby przygotować się razem do 10km biegu wokół Jeziorek Międzyrzeckich (jeszcze jej nie informowałam o tych planach, małe kroczki, małe kroczki). 

Mój tratlonowy start będę chyba musiała przełożyć na przyszły rok bo koliduje z planami ślubnymi. Tak to jest jak na bieg trzeba się zapisać z rok wcześniej a na ślub tylko 3 miesiące wcześniej.

To tyle z aktualności biegowych i wracam do tematu tytułowego. Zainaugurowaliśmy sezon rowerowy wczoraj. Mamy to szczęście mieszkać w pięknych okolicach i jak nie wyżej wspomniane Międzyrzeckie Jeziorka, czy też mnóstwo przejezdnych, grzbno-poziomkowo-jagodowych lasów to mamy jeszcze Zbiornik. Za czasów mojego dzieciństwa często się w nim kąpaliśmy, ale był wtedy bardziej zadbany. W tej chwili to raj dla wędkarzy, niedzielnych spacerowiczów i ptactwa. Wprawdzie część wody jeszcze jest zamawznięta, ale już pływają całe kolonie kaczek, 50+ łabędzi a nawet pełno bobrów. Tych akurat nie spotkaliśmy, ale podziwialiśmy ich żeremie. Uświadomiłam sobie wczoraj, że to doskonałe miejsce do biegania. Zbiornik przecina grobla co daje kilka możliwych tras biegowych. Zbiornik leży przy kanale Wieprz-Krzna i tak sobie myślę, że fajńie byłoby zrobić kiedyś taki trening kanałem. Sęk w tym żec ały kanał ma 140km długości, więc to nie na moje bieganie na razie, ale jakieś fragmenty na pewno zechcę pokonać.

Przy okazji zabraliśmy też Babcię i Dziadka Tygryska i zrobiła nam się rodzinna wyprawa. Wracaliśmy już do domu, gdy nieuważnie najechałam na gałąź. A tam, gałąź, no gałązka, chucherko takie, może z 50mm średnicy miała, a szkody narobiła jakbym przynajmńiej na konar jakiś najechała. Kto wiedział, że ja takiego pałera w kopycie mam? Wkręciła się w łańcuch a ja pokręciłam pedałami o sekundę za długo i było już po wszystkim. Pękło mi takie trzymadełko od mechanizmu od tylnej przerzutki aż całą prowadnicę mi wygięło tak, że wgięlam sobie nawet tylny widelec. Oferma. M spiorunował mnie wzrokiem i kilkoma dosadnymi słowami na co ja milczałam z pokorą przyjmując zasłuzoną reprymendę. No ale czy ja specjalnie? Ot zwyczajńie przez nieuwagę, zapatrzyłam się na łabędzia jakiego i trach. Udalo mu się trochę odgiąć cały wichermajster na tyle, że nadal mogłam jechać dalej, ale myślałam, że ducha wyzionę. Na najcięższej przerzutce, z małym śpiącym klockiem w foteliku po trawiastych wertepach wału zbiornikowego dało się we znaki.  Padłam snem sprawiedliwego zaraz po Tygrysie. Ale fajnie było. Zbiornik pokażę Wam później jak zdjęcia zrzucę. 

środa, 15 stycznia 2014

Z czym do ludzi - przed-przed-triatlonowy remanent

Słowo się rzekło, kobyłka u płota. wpisowe wpłacone więc trzeba się zebrać i przyjrzeć bliżej swoim możliwościom. Może zacznę od słabości:

Pływanie
Nie tonę. Tak, to zdecydowanie moja mocna strona. Wrzucona do wody utrzymuję się na powierzchni a nawet posuwam do przodu. Jak to się ma do triatlonu? Ano marniutko. Jak pisałam już wcześniej tu mam (miałam) jakiegoś stracha przed zanurzaniem głowy. Może nie tyle stracha co po prostu dyskomfort. Przy próbie oddychania pod wodą wdzierała się ona przez nos i zalewała nic nie podejrzewające gardło. Co mogłam zrobić? Przede wszystkim poczytać. Wyznaję zasadę, że z książek można się nauczyć prawie wszystkiego, więc zaczęłam czytać i oglądać i ćwiczyć. Niestety basen znajduje się w najbliższym miasteczku więc nie zawsze udaje mi się tam dotrzeć, ale przez 2 miesiące miałam możliwość regularnego wyjazdu z kołem gospodyń wiejskich (tak, jestem członkinią, a co?). Podczas gdy panie uczyły się pływać ja uczyłam się oddychania pod wodą i pływania kraulem. Terry Laughlin to geniusz i będę mu dozgonnie wdzięczna. Dzięki niemu nie dość, że porzuciłam zatyczkę do nosa i swobodnie oddycham na obie strony, to jeszcze płynę sobie cichutkim, niechlapiącym kraulem. Tylko wolno. Coś muszę robić źle, bo zaczerpniecie powietrza zajmuje mi za dużo czasu. Przepłyniecie długości basenu zajmuje mi 28s, ale przy zaledwie 17 ruchach. W porównaniu z początkami (32s/ 31 machnięć) to postęp ogromny. 
Na ostatnich zajęciach moje próby dostrzegł pan instruktor. Widocznie znudziło mu się nadzorowanie resztki pań wiec zaczął mnie zasypywać radami. Z jednej strony fajnie było usłyszeć od profesjonalisty jak moje pływanie wygląda z zewnątrz i co robię nie tak, ale jego rady nijak się miały do tego, czego uczył mnie pan Laughlin. Owszem, miał rację że mam problem z oddychaniem. Według niego za głęboko trzymam głowę i przez to wyjście na powierzchnię zajmuje mi dużo czasu, ale on kazał mi te głowę trzymać za bardzo w górze, co wcale mi nie pomagało. Pan chyba potraktował mój przypadek ambicyjnie i "uwziął się". Stał nade mną i cały czas kazał ćwiczyć według swojego sposobu. Nie dyskutowałam, bo (jestem najbardziej nieasertywna istota na świecie) byłam ciekawa co z tego wyjdzie, ale odebrał mi cała przyjemność z pływania. Wypadałam z rytmu, mącił mi w głowie i jego rady tylko pogarszały wszystko. Tak więc na tym zakończę moja przygodę z instruktorem. 
Następnym razem poproszę chyba kogoś aby nagrał moje zmagania to będę mogła stwierdzić co faktycznie robię nie tak.
Jest jednak inny, o wiele poważniejszy problem. PWW - czyli Panika Wielkiej Wody. Latem chciałam skorzystać z dobrodziejstwa posiadania Międzyrzeckich Jeziorek pod nosem i popływania na otwartej przestrzeni. O ile z głową nad mogę sobie pływać dowoli, tak gdy tylko zanurzam ją pod i widzę mętną wodę tak łapie mnie panika, strach ściska gardło, umysł świruje i nie ma bata. Tak naprawdę to sama nie wiem, co mnie przeraża. Świadomość, że w tej wodzie mogę COŚ zobaczyć: rybę, węża, rekina? Nie wiem. To coś siedzi mi w głowie. Niech zrobi się ciepło to spróbuje z tym powalczyć. Zacznę od 30s pod wodą i stopniowo będę wydłużać czas. Uda się. Innej opcji nie widzę.

Rower


Pozwólcie, że przestawię Wam Zenka, moje pędzidło.  Z znamy się już dobre 6 lat pewnie. I jak to w każdym związku bywa, początkowo przyprawiał mnie o palpitacje serca. Początki to w ogóle mieliśmy dosyć burzliwe. ON - nie ujarzmiony, narowisty rumak, który nie chciał poddać się kobiecej ręce, Ona - jak to ona, musiała się przekonać na własnej skórze zanim się nauczyła. Zaczynając od tego, że pędzidło ma rodowód angielski, w związku z czym hamulce są na odwrót, czyli przedni pod prawa ręką, tylny pod lewą. Taki drobny fakt, o którym zapomniano mi powiedzieć na samym początku. 
Była niedziela, wracaliśmy z M przez wieczorny, spokojny Londyn, ja - dumna jak paw z nowej bryki. Wjeżdżałam akurat na skrzyżowanie na Holborn Circus (nie tam żeby jakoś bardzo zamotane ono było, ale do najbezpieczniejszych nie należy)


M krzyknął uważaj!!!!!. No przecież wszyscy wiedza, że nie krzyczysz tak do kierowcy (każdego pojazdu). Krzyczysz ewentualnie uważaj, auto z prawej czy tym podobne, sprecyzowane ostrzeżenie. Ale uważaj? to może oznaczać wszystko, więc nie wiadomo jak się zachować. Odruchowo złapałam za hamulec. Odruchowo prawą ręką. W końcu kilkanaście/dzieści lat praktyki wyryło się w moim mózgu. Zenuś, bardzo posłusznie stanął dęba, bo okazało się że heble z przodu są jak brzytwa. Czy mówiłam, żeśmy się z Zenusiem nie do końca dobrali rozmiarowo? Bo on L jest a ja raczej na M powinnam śmigać. No więc złe rozłożenie ciężaru dało znać o sobie i w piękny sposób zaliczyłam glebę przed Zenusiem. Parę miesięcy jeździłam powtarzając w myślach mantrę "przedni z prawej, przedni z prawej". Że łatwiej by było linki zamienić? Ale co to za zabawa by była?
Kolejnym razem był piękny wrzesień a ja jechałam na spotkanie ze znajomymi. Mieliśmy wziąć udział w SkyRide. To akcja, podczas której główne ulice wzdłuż Tamizy są zamknięte i można śmigać rowerem od Tower Bridge do Buckingham Palace. Byłam już na ostatniej prostej przed pałacem, szeroki the Mall rozpościerał się przede mną. Na coś się zagapiłam, tak że przesuwający się przede mną znak stopu (wraz z ludzikiem, który go trzymał) dostrzegłam dosłownie w ostatniej chwili. Po heblach, całkowicie zapominając o mojej mantrze. Ach, cóż to był za lot. Niczym jaskółka z rozpostartymi skrzydłami szybowałam nad kierownicą, lądując w połowie przejścia dla pieszych. Wstyd był pewnie większy niż obrażenia. Otrzepałam się, I'm alright zapewniłam pana Stopa, który z przerażeniem wołał już sanitariuszy i wróciłam do Zenusia, który - o zgrozo - miał pękniętą i porysowana manetkę. 
Z biegiem czasu Zenuś (a raczej klocki hamulcowe) się utemperował i popadliśmy w rutynę związku "po latach". On wie czego się po mnie spodziewać, ja wiem na co mogę liczyć. Pora to zmienić. 
Prędkości zawrotnych to ja nie wyciągam. Ot dobijam do 26km/h. Zwalniam na zakrętach, bo nigdy nie opanowałam wchodzenia w zakręty przy pełnej szybkości z lekkim nachyleniem. Zmiana dętki? Śmiech na sali. Ostatnio pompowałam przednie koło i wentyl urwałam. Taka zdolna jestem. Ale od czego podręczniki triatlonowe opisujące wymianę dętki i youtube? Włączy się wymianę w plan treningowy jako jednostkę funkcjonalną i do lata będę pro.
Zenusiowi jakieś sanatorium by się przydało coby go dopasować, podkręcić i wyregulować. 

Bieganie

I na koniec bieganie, czyli to, w czym czuje się jako tako prawie pewnie. Wiem na co mnie stać, gdy się przyłożę. Ale ciągle czegoś się uczę. Obecnie np, uczę się biegania z metronomem w tempie 170 kroków/min, uczę się oddychać na 5 (2 kroki wdech, 3 kroki wydech) co jest niezmiernie trudne bo do tej pory robiłam to na 4 (2x2), uczę się biegać bez muzyki (albo to albo metronom), uczę się biegać według zasad Chi i Pose. Uczę się systematyczności (to akurat ogólnie się przyda). A przede wszystkim uczę się chcieć, czyli jak pokonać wewnętrznego lenia, który zawsze ma takie przekonujące argumenty za tym, aby zostać i popracować nad wgłębieniem w kanapie.

Tak to wygląda. Dużo pracy? Pewnie tak, ale to mnie pobudza do działania. Bo wiem, że nawet przy odrobinie wysiłku szybko będzie widać efekty. Przynajmniej początkowo. No i ta duma z siebie, gdy w sierpniu uda mi się:

a) nie utonąć
b) nie wywalić na zakręcie
c) dobiec