poniedziałek, 29 czerwca 2009

Lekcja Pokory



Niedziela, 14 czerwca. Pol maratonu w Southend-on-Sea
Pobudka 6 rano.
- Bedzie dobrze, dasz rade - powtarzam sobie w duchu probujac uspokoic skolatane nerwy. Przeciez to nie jest pierwszy raz, wiem ze dam rade. Dalam 3 miesiace temu wiec tym razem nie moze byc inaczej.
Nie dam rady nic przelknac, przelyk zacisnal sie w supel. Skad te nerwy? To przeciez tylko bieg.
Tylko bieg? 'Tylko biegiem' jest ten pierwszy, potem kazdy nastepny to oczekiwania, nadzieje, ambicje by byc lepsza. By zdobyc dodatkowe kilka sekund, moze minut?
Swiadomosc opuszczonych treningow doklada sie do zdenerwowania. W drodze nad morze probuje wcisnac w siebie troche krakersow. Potrzebuje weglowodanow a moj przelyk odmawia posluszenstwa.
Ledwie 8 rano a slonce juz bezlitosnie wspina sie po niebie. Nie bedzie latwo. Czuje sie kompletnie nieprzygotowana psychicznie. Czuje sie zbyt pewnie i ta pewnosc mnie przeraza. Dodatkowo "te dni" nie mogly wybrac odpowiedniejszego momentu. Akurat dzis?

8.30 Zapomnialam agrafek. Zawsze przysylaja razem z numerem. Rozgladam sie goraczkowo za czyms czym moglabym przypiac numer startowy. Znajduje pudelko agrafek w namiocie z zapisami. 1.5h do biegu. "Po co ja to robie? Przeciez nikt mnie nie zmusza bym wstawala rano i cierpiala katusze. "
9.00 Znajduje znajomych biegnacych ze mna. Ich obecnosc wcale nie dziala dobrze. Czuje dziwna presje. By pobiec lepiej. Kazdy tego oczekuje:
- Przeciez ostatnio pobieglas swietnie, tym razem pewnie wyprzedzisz nas o cale okrazenie.
Usmiecham sie niepewnie. To bieg dla przyjemnosci (o ile mozna tak nazwac 2 godziny w upalnym sloncu), biegne dla siebie, dla wlasnej satysfakcji. Jaka presje musza miec profesjonalni biegacze? Zaczynam doceniac i podziwiac ich opanowanie i sile psychiki.
9.50 Ostatni uscisk, poklepanie po ramieniu. Ustawiam sie na lini startu.
10.00 Poszlo. Zaczynam lekko, znam swoj rytm, znam swoje cialo. Staram sie nie wyrywac do przodu za innymi, skupic sie na oddechu i pracy rak. Pierwszy utwor na mojej playliscie jest bardzo spokojny. To po to by ukoic skolatane nerwy, by spowolnic ruch nog, ktore nakrecone jak sprezyna wyrywaja sie do przodu. To nie 100m, jeszcze bedzie czas. To pierwszy bieg bez opaski Nike. Dopiero teraz docenilam jak bardzo przywyczailam sie do tej malej zabawki mowiacej mi w jakim tempie biegne.
1 mila - 9 minut
3 Mila - 29 minut
Minuta do tylu. ale nie daje rady podnosic nog szybciej. Slonce pali niemilosiernie, plastikowe kubki z woda podawane na trasie nie wystarczaja by ugasic pragnienie. Mokre gabki wysychaja za szybko.

5 Mila - juz nie patrze na czas, mysle tylko o tym by posuwac sie do przodu. Nie lubie kilku okrazen. Gdy nie znam trasy po prostu pre do przodu w nadziei ze juz niedlugo, za nastepnym zakretem bedzie mile zaskoczenie: drzewo dajace upragniony cien, nowy postoj z woda, zmiana krajobrazu. Niestety czeka mnie jeszcze jedno okrazenie po rozpalonym asfalcie. Jest odplyw wiec nie ma co liczyc na obiecana bryze znad morza.

6 Mila - walcze z soba. Czy biec dalej czy dac sobie spokoj. Brak treningu w ostatnich tygodniach daje znac o sobie. Upal + wysilek + okres nie jest najlepszym polaczeniem.

7 Mila - koncze okrazenie, nie dam rady na drugie. Woda juz nie pomaga, ide co chwilka zrywajac sie do chaotycznego truchtu, robi mi sie slabo. Zakret, moge pojsc prosto i wrocic na start lub zawrocic i biec dalej. Zawracam. Podbiegam 100m i schodze na trawe. Walka ciagle trwa.
- Nie mozesz sie poddac. musisz ukonczyc
- Daj sobie spokoj, to juz przestalo miec sens. Spogladam na zegarek, 1h15. Czy dam rade? Czy mam w sobie sile na kolejna godzine tortur?
Wracam na trase i biegne dalej. Nie poddam sie, nie moge. Mroczki przed oczami doprowadzaja mnei do pionu. zdrowie jest wazniejsze niz zraniona duma. Schodze z trasy i wracam brzegiem morza na linie startu.
Na ostatniej mili mijaja mnie ci ktorzy dali rade, ktorzy nie zawalili treningu i przygotowan, ktorzy nie byli zbyt pewni siebie. Pedza do mety a ja wloke sie noga za noga. Na zakrecie czeka Michal. Podaje reke i pomaga isc dalej.
Trzeba oddac chipa. Gapie tak szczelnie obstawili trase ze jedyny sposob by przedostac sie do obcinaczy chipow jest przez linie mety. Gapie probuja zagrzac mnie do boju, bym biegla, bo przeciez meta jest juz tu w zasiegu 20metrow. Czy naprawde nie moge sie zebrac do biegu? Ide ze spuszczona glowa, unikajac wzroku innych bo czuje sie jak oszust. Nie zasluzylam na przekroczenie tej linii. Maty piszcza pod moim naciskiem, odliczajac moj czas. 1h42 minuty. Ktos wiesza mi na szyi medal ukonczenia i poklepuje po ramieniu gratulujac doskonalego czasu. On nie wie...

Lezymy na kocu, opalajac sie i czekajac na reszte znajomych. Szampan przygotowany w torebce na swietowanie triumfu teraz smakuje gorycza. Nie mam odwagi przyznac sie ze nie ukonczylam.
Neil 1h44. To ledwie 2minuty po mnie. Jak on to robi? Jezeli byl w stanie przebiec maraton w 4h 11min z 5 tygodniowym przygotowanie to nic mnie nei zdziwi. Mark patrzy w bok:
- Nie dobieglem, dalem sobie spokoj po 5milach - mowi usmiechajac sie.
Wiec to nie tylko ja. Zaczyna do mnie docierac, ze nie mam sie czego wstydzic. Przeciez wstalam o 6 rano w niedziele podczas gdy normalni ludzie jeszcze spali. I dalam z siebie wszystko na 7 milach w upale. Poswiecilam wiele godzin na trening. I przedlozylam zdrowie ponad dume i chec ukonczenia biegu za wszelka cene.

Numer startowy i medal wisza na samym srodku tablicy w pokoju. Przypomina ze nie wystarczy chciec. Przypomina ile znaczy regularny trening. Przypomina ze stac mnie na wszystko, na zrezygnowanie w odpowiednim momencie tez.

środa, 17 czerwca 2009

Poczatki

odtąd jak gdzieś szedłem, to biegłem…” Forest Gump

Bieganie bylo we mnie od zawsze. Juz jako maly pulpecik w czerwonych rajruzach podazalam jak cien za starszym bratem. Jako ze byl wyzszy = dluzsze nogi, musialam niezle przebierac pulchnymi nozkami aby za nim nadazyc. W szkole podstawowej trafil mi sie rewelacyjny nauczyciel WF-u ktory poswiecal swoj wolny polekcyjny czas aby pomoc nam i zachecic do biegania. Pamietam moje zdziwienie gdy po kazdym kolejnym treningu (wsrod pol I po lesie) bylam w stanie biec dalej I dluzej. Powoli zaczynalam rozumiec jak wazna jest systematycznosc treningow. Na koncie znalazlo sie nawet kilka powazniejszych biegow na szleblu wojewodzkim I regionalnym ( zaraz obok rzutow dyskiem, oszczepem i kula). Jak to zwykle bywa (niestety) pasje skutecznie zabila trenerka w liceum. Odtad bieganie kojarzylo sie tylko z czyms nieprzyjemnym. Byla tak skuteczna w zniechecaniu uczniow do sportu ze uspila moja chec do biegania na dobre 13 lat. Po drodze pojawialy sie oczywiscie desperackie proby biegania w celu odchudzajacym ale wszystkie one konczyly sie porazka. Palace pluca po 5 minutach biegu, bol w zastalych miesniach i dalsze zniechecenie. Z zadroscia patrzylam na tych wszystkich biegaczy w parku, ktorzy z taka lekkoscia odrywali sie od ziemi i pedzili do przodu.
W czerwcu ubieglego roku w moje rece trafil 60s plan treningowy dla calkowitych laikow. Rozpoczynal sie niepozornie: 3 minuty marszu przeplatane 60s truchtaniem. Calosc zamykala sie w 16 minutach. To nie powinno mnie zabic pomyslalam wieszajac plan na scianie.
Pierwszy trening skonczyl sie prawie we lzach. Z zegarkiem w dloni odliczalam 60s probujac wzrokiem popchnac wskazowki do przodu. Przebiegniecie pelnej minuty bylo prawie niemozliwe. Nie moglam uwierzyc ze mam az tak slaba kondycje. Bylam wytrwala, po tygodniu 60s juz nie bylo takie straszne. Niestety dopadl mnie bol piszczeli. Trening zaczynal sie przyjemnie a konczyl kustykaniem we lzach. Zaczelam przekopywac internet w poszukiwaniu odpowiedzi co tak boli i dlaczego. I znalazlam: “shin splints”. Na jednym z forum ktos madry doradzal jak cwiczyc by bylo latwiej. Odtad bieg-marsze przeplatalam kaczkowym chodem. Biegajacy obok ludzie przygladali mi sie rozbawieni ale nie zwracalam na to uwagi. Najwazniejsze bylo to ze bolalo coraz mniej. Po kilku tygodniach poczulam sie na tyle pewnie ze zapisalam sie na 5km bieg odbywajacy sie na ulicach Londynu.
Pogoda na bieg wymarzona – slonecznie, ale nie za goraco, lekki wiatr. Idealnie. Samotnie wyruszylam na miejsce. Jeszcze nie bylam przygotowana na to by miec widownie. Balam sie porazki, tego ze stane i nie bede mogla biec dalej. Dopiero w trakcie biegu zrozumialam jak wazne jest posiadanie kogos kto cie dopinguje na trasie. Kto wspiera Cie w wysilku, do kogo mozna pomachac przemykajac obok. Wyruszylam w miare wczesnie i tyle mojego szczescia bo okazalo sie ze pomylily mi sie z lekka kierunki (’orientacja’ moje drugie imie ) i zanim jeszcze rozpoczal sie bieg ja mialam juz za soba kilka kilometrow. Wpadlam na linie startu, zdazylam rozciagnac pol nogi i bang! Bieg sie rozpoczal. Jako nowicjusz oczywiscie nie mialam pojecia o tym jak biec, jak rozlozyc sily, nie przesledzilam wczesniej trasy. Wyrwalam do przodu radosnie mijajac wolniejszych zawodnikow po to tylko by opasc z sil w polowie. 60 letnia babcia wyprzedzajaca mnie na moscie dodala mi sil. Ostatecznie bieg udalo mi sie ukonczyc w ciagu 30 minut i 29s. Liczylam na czas ponizej pol h niestety tuz przed meta wiatr zerwal mi z glowy czapke i musialam po nia wrocic (pozyczona wiec bez niej nie mialam co sie pokazywac w domu). Moje zdjecie pojawilo sie nawet na oficjalnej stronie biegu. Sastysfakcja jak mialam byla bezcenna. Udalo mi sie!!!
Prawdziwa motywacja do biegania stal sie sierpniowy Human Race. Zapisalam sie nie bardzo wierzac ze dam rade pokonac 10km. Jednoczesnie dolaczylam do grupy na Facebooku poswieconej biegowi. Codziennie dzielilismy sie swoimi treningami, opowiadalismy o przygotowaniach lub po prostu smialismy sie z wlasnych porazek. Postanowilismy spotkac sie po biegu i w koncu zobaczyc na zywo. Sam bieg byl niesamowitym przezyciem. dramatyzmu dodalo oberwanie chmury ktore dopadlo nas jeszcze przed wejsciem na stadion. Pogoda wyraznie nam nie sprzyjala, burza, deszcz, ciemne ulice robotniczego Wembley. Mimo wszystko bieg byl fantastyczny. Udalo mi sie go ukonczyc w 1h 1 min i 37s. Cale 9s lepiej niz nowi facebookowi znajomi ktorzy mi towarzyszyli. Po odebraniu koszulek radosnie podazylismy w kierunku pubu gdzie mielismy sie spotkac z reszta naszej grupy. To niesamowite ze wystarczyla pasja do biegania aby polaczyc tak roznych ludzi jak my. Pochodzimy z roznych panstw, srodowisk ale mamy jedna pasje. Gdy zakladamy trampki nic nie jest wazne, liczy sie tylko nasza chec do biegu. Od tamtej pory jestesmy ze soba w stalym kontakcie i bierzemy udzial w przeroznych dziwnych wydarzeniach. W pazdzierniku wspinalismy sie po drzewach. W grudniu bieglismy w strojach swietego Mikolaja w Battersea Park,





w maju w stroju zakonnic,




w czerwcu mozliwe ze bedzie mozna nas ogladac w nadmuchiwanych strojach sumo pedzacych parkiem.
Ja to taka podatna na sugestie jestem. Ktos zaproponowal pol maratonu i ja nie wiele myslac zapisalam sie. Dopiero potem przyszla refleksja, ale juz bylo za pozno. A moze wlasnie tak jest najlepiej? Bo jak inaczej moge poznac wlasny limit jezeli nie przez popychanie siebie dalej?

Na poczatkumoj trning byl dosc chaotyczny. Kiedy mialam chec, po prostu zakladalam trampki i bieglam gdzie mnie oczy poniosa. Teraz jestem bardziej swiadoma tego co robie i jak moje cialo na to reaguje. Mysle ze to pol maratonu bylo dobrym pomyslem bo potrzebowalam czegos co zmobilizuje mnie do ruchu podczas zimy. Zanim wyszlam na pierwszy trening przekopalam internet w poszukiwaniu optymalnego planu treningowego. Spedzilam tydzien czytajac wszelkie artykuly na temat tego co, jak I z jaka czestotliwoscia.
Sam bieg byl niesamowity. Nie wierzylam ze mi sie uda. Ale uczucie po jest nie-do-opisania. Poczucie ze zdobylo sie swiat, ze mozna wszystko, ze teraz nic mnei nie pokona a jedyne bariery to te ktore moj umysl wymysla.