czwartek, 26 listopada 2009

Wawrzyniec


Dosc czesto podczytywalam sobie zapiski Wawrzynca Pruskiego i jego specyficzne spojrzenie na swiat. Z nutka zalu zegnalam sie z Potomka i Dziedzicem, gdy Wawrzyniec zdecydowal zakonczyc nadawanie transmisji z Ulubionego Miasta. Ku wielkiej radosci odkrylam dzisiaj (dziekujemy ci nudo w pracy), ze Wawrzyniec nei tylko ma sie dobrze, ale tez ze nie pozbyl sie poczucia humoru. Opowiesc o plodii i powolaniu do zycia Kija Zaglady zakonczyla sie dziwnym spojrzeniem rzucanym na mnie przez szefa, gdy oplulam monitor przezuwana akurat wedzona szynka z ojczyzny (ostala sie w zamrazalniku jeszcze od Kochanej Rodzicielki) i dodatkowa dawka niekonczacych sie raportow. Do poczytania http://wawrzyniec.blox.pl

Poranki


Gdyby tak doba miala dodatkowe 5 godzin (ktore oczywiscie poswiecilabym na sen) to jakos bym sie wyrabiala. Zasnelam wczoraj z mocnym postanowieniem pobudki o 6 i przedsniadaniowej przebiezki. Oczyma wyobrazni widzialam siebie truchtajaca wokol doku w ten mrozny, cichy poranek, gdy wszyscy jeszcze spia. Oczywiscie mialabym rowniez czas na niespieszne sniadanie, duze latte. Wizualizacja to podstawa.
Z ta mysla poszlam spac razem z kurami, budzik nastawilam na 5 aby muc obudzic sie ze swiadomoscia ze jeszcze cala godzina snu przede mna.
5.00 Budzik zadzwonil, swiadomosci byla, zasnelam.
6.00 Budzik zadzwonil, swiadomosc zarejestrowala wciaz ogarniajacy mrok, ryk wiatru za oknem, miekkosc poduszki i przyjemne cieplo okrywajacej koldry, zasnelam.
7.00 Budzik zadzwonil, jeszcze cale 15 minut do momentu od ktorego dalsze lezakowanie bedzie grozilo spoznieniem do pracy, zasnelam.
W ten oto sposob znowu nie wyszlo. Podziwiam te wszystkie poranne ptaszki, ktore potrafia wstac w srodku nocy, zrezygnowac z cieplej poscieli i zmusic sie do wyjscia na dwor. dla mnie swiat zaczyna sie o 9.

wtorek, 24 listopada 2009

Treningi czas zaczac


Ok, oficjalnie zaczynam trening do maratonu. Plan przygotowany, wisi. Wprawdzie powinnam go zaczac dopiero za miesiac, 22 grudnia, ale nie chce tracic calego miesiaca na bezmyslne bieganie. Zaczne teraz i najwyzej powtorze ostatni miesiac.

poniedziałek, 23 listopada 2009

Transport publiczny niedzielnym switem


Zdawalo sie, ze to takie proste: wsiasc do pociagu (konkretnego) i dojechac na miejsce. Otoz nie. W Anglii nic nie jest proste. Jezeli nie neka nas strajk pocztowcow, motorniczych metra, autobusow, zamrozone trakcje lub zalane tory to i tak dotarcie gdzies we wczesnych godzinach porannych w niedziele graniczy z cudem.

 
Plan A byl prosty: o 10 rano w ten wietrzny uroczy, deszczowy sloneczny poranek mialam sie znalezc na linii startu w miejscowosci X. Aby tam dotrzec, mialam wsiasc z rowerkiem do pociagu na dworcu Victoria i przez poltorej godziny rozkoszowac sie zielonymi przestrzeniami znikajacymi za oknem pociagu. Niestety, pierwszy (normalny) pociag odchodzi o 8.00 i dociera do miejscowosci Y sasiadujacej z punktem docelowym Z o 9.17, co pozostawia mi 43 minuty aby: dotrzec do oddalonego o 6 mil miejsca, zacumowac rower, oddac bagaz, odebrac chip, rozgrzac sie, przygotowac psychicznie do biegu. Z opcja podtopienia torow gdzies po drodze i opoznien pociagow opcja A zostala szybko wyeliminowana. O autobusie w ogole nie ma mowy.

Plan B zakladal wynajecie auta. Wszelkie dostepne firmy wynajmujace samochody otwieraja przynajmniej o 10. Mozna odebrac samochod w sobote (9-12) i oddac poniedzialek, ale po co placic za wynajecie na caly weekend jezeli potrzebuje go tylko na kilka godzin?

Nie pozostawalo nic innego jak plan C. A zatem: pobudka bladym switem o 3 nad ranem, podroz nocnym autobusem na Victorie, pociag do Gatwick, 1.5h w autobusie zastepczym, kolejny pociag, 6 milowy spacer i jestem na miejscu, gotowa do przebiegniecia 10mil w blocie, wodzie, pagorkach itd. Juz rysowalam sobie mapke jak dojsc z punktu E do punktu R, gdy TaZ mi sie zbuntowal, ze on o 3 rano wstawac nie bedzie (dodam ze byla juz godzina 22.30 dnia poprzedniego). I w sumie dobrze wyszlo, ze sie zbuntowal, bo na ten sam pomysl wpadli kierowcy autobusow nocnych w Londynie. Tak wiec po przespaniu 3 godzin i doczlapaniu sie na przystanek stalabym tam, marznac i klnac na czym swiat stoi po to tylko by wrocic spowrotem do cieplego lozeczka.

A zatem, z powodu buntu kierowcow autobusow w Londynie i kompletnie niezrozumialego rozkladu jazdy pociagow nie wizielam udzialu w Saab Salomon Turbo-X trail.

Obudzilam sie za to kolo poludnia, wyjrzalam przez okno, stwierdzilam ze pada i wieje, wsunelam sie spowrotem pod kolderke i przelezalam tam z ksiazka i herbatka, pomstujac w duchu na zlozliwosc transportu poblicznego. Ale bylo to bardzo ciche pomstowanie i malalo wprost proporcjonalnie do coraz glosniejszych odglosow ulewo-wichury za oknem.



wtorek, 17 listopada 2009

Czy ja jestem jeszcze normalna?

6 rano w niedzielny poranek. Budzi mnie szum ulewnego pluskania za oknem. Odslaniam firanke i wpatruje sie w proznie. Nawet odlegle o 3 metry lampy uliczne zniknely za sciana deszczu. Jak kazdy normalny czlowiek powinnam wrocic do cieplego lozeczka i schowac sie na kolejne kilka godzin pod koldre. Co zatem wypycha mnie na zewnatrz? Dobre pytanie.
Umawiam sie ze zmotoryzowanymi znajomymi na drugim koncu Londynu. Moja czesc metra tradycyjnie nieczynna remontowo wiec probuje sie dostac do najblizszej dzialajacej stacji zastepczym autobusem. Pytanie kontrolera ruchu skierowane do kierowcy nie brzmi uspokajajaco: "Na pewno wiesz dokad masz jechac?". Tak zaczyna sie moja droga do piekla.

Gdy docieramy na miejsce niebo przeciera sie ukazujac blekitne skrawki. Kilka setek biegaczy gromadzi sie powoli na lini staru. Mija mnie Superman, para diablow rozciaga sie obok, przez tlum przepycha sie zgraja zakonnic. W moich lsniaco bialych Asicsach czuje sie wrecz nie na miejscu. Z lekkim niedowierzaniem przygladam sie sasiadowi. Sam Gordon Ramsey we wlasnej osobie. Ciekawe ile 'F' words padnie z jego ust podczas biegu?

Tuz przed startem z nieba spada kilkuminutowy lodowaty deszcz. Natura chyba probuje nam dac przedsmak tego co nas czeka. Tlum mruczy z dezaprobata ale nikt nie smie sie ruszyc i schowac pod dach stojacego opodal blaszanego hangaru. Mamy byc twardzi.
HellRunner™ to bieg przelajowy. Ma byc wszystko: od lesnego traktu po wypelnione woda rowy i pelno stromych wzgorz. Organizator zapewnia ze bedziemy mokrzy. Juz jestesmy a bieg jeszcze sie nie zaczal. Mamy zapomniec o znacznikach milowych a to co powinnismy wiedziec to to ze trasa ma
wiecej niz 10 mil a mniej niz 12, ale ze wszystkimi niespodziankami czekajacymi na nas po drodze kto by tam liczyl?

Ruszamy zwarta grupa wrecz spacerowym tempem. Nikt sie nie spieszy, nie pedzi do przodu. Enigmatyczne strzalki kieruja nas w glab lasu, ubity trakt zamienia sie w rozmokla sciezke. Wszyscy staraja sie omijac trafiajace sie coraz czesciej kaluze. Pierwsza gorka zatrzymuje nas wszystkich, przejscie jest zbyt waskie i kazdy powoli wspina sie pod gore. Po kilkunastu minutach biegu po coraz bardziej rozmoklym i rozdeptanym setka stop poprzednich biegaczy terenie zaczynam sie w duchu modlic o kolejna gorke, ktora pozwoli chwilke oddetchnac. Pogoda od tygodnia ciezko pracowala na to bysmy mieli odpowiednia ilosc wody w kaluzach. Asicsy juz dawno zmienily kolor a rozowa koszulka z ktorej zartowali przydrozni biegacze w czerni w niczym nie przypomina poczatkowej landrynki. Im glebiej w las tym bardziej grzasko, slisko i mokro, kaluze coraz glebsze a straznicy czuwaja bysmy ich
nie omijali bocznymi sciezkami. Nie ma wyjscia: z rozpedem wpadam w najwieksza rozbryzgujac strugi wody na biegnacych obok. Lodowate igielki szczypia w stopy i kostki.

Sama nie wiem czy brak markerow milowych dziala pozytywnie czy nie. To pierwszy bieg bez muzyki i zegarka, w kompletnej nieswiadomosci tego ile juz przebieglam. Zapowiedz organizatorow, ze trasa ma wiecej niz 10 a mniej niz 12 mil tez nie jest zbyt pomocna w okresleniu pozycji. Atmosfera wsrod biegaczy fantastyczna, nie ma rywalizacji, wszyscy smiejemy sie razem ze swoich upadkow i
rozjezdzajacych sie nog. Gdy stopy osuwaja sie na grzaskim zboczu, pomocna dlon sciska za ramie i ciagnie ku gorze. Wpadamy na polanke ze stacja z woda i zespolem przygrywajacy na zywo jazzowe kawalki. Domyslam sie ze to polowa trasy. Rozgladam sie wokol probujac znalezc znajomych ale oblocone twarze przemykajace obok wygladaja jednakowo. Z oddali slychac smiechy i okrzyki gapiow
zagrzewajacych do walki. Zblizamy sie do obiecywanego 'Bagna Zatracenia'.

Zza zakretu wylania sie waski wawoz z tylko jedna mozliwoscia przedostania sie na druga strone. Ustawiam sie w kolejce i wsuwam powoli w brunatno-czarna otchlan. Lodowata woda siega do pach, stopy probuja znalezc oparcie w grzaskim dnie. Pre powoli do przodu stawiajac ostroznie kazdy krok. Sasiad z przodu traci rownowage i nurkuje zanim zdarze go zlapac. Po chwili wylania sie oblejony blotem, zataczamy sie ze smiechu i malo brakuje bym sama poszla w jego slady. Na brzegu fotograf uwiecznia nasze proby wydostania sie z bagna po wyslizganym zboczu. Spodnie, ktore ledwie siegaly kolan gdy zaczynalam bieg teraz koncza sie przy kostkach oklejajac nogi jak warstwa cementu. Lodowate igielki kluja cale cialo, przez chwile nie czuje odretwialych ud, a za chwile pala ogniem. Biegne do przodu by sie rozgrzac. Wdrapywanie sie na kolejna gorke zaczyna sprawiac przyjemnosc. Slonce swieci mi prosto w twarz oslepiajac na chwile, zamiast biegaczy widze tylk parujace cienie znikajace pomiedzy drzewami. Po drodze mijam pare dorodnych prawdziwkow i czerwonego muchomorka przycupnietego pod swierkiem. Gdy docieram do szczytu wzgorza widok zapiera dech w piersiach. Zaluje ze nie mam ze soba aparatu (dosc rozwaznie zostawilam go ze znajoma na starcie).
Na kolejnym zakrecie strazniczka zagrzewa do boju.
- Daleko jeszcze? - pada pytanie z lewej.
- Yyyyy, zobaczycie sami - odpowiada enigmatycznie.
I faktycznie za chwile zatrzymuje sie na skraju urwiska, 10m ponizej - rzeka. Ja sie na to nie pisalam. Miala byc jedna przeprawa przez zimna wode. Nie dwie.


Zsuwam sie na tylku po stromym zboczu prosto w lodowata brunatna maz, rozchlapujac ja na sasiadow obok. Co mnie podkusilo by wziac udzial w tym szalenstwie? Coz, w lipcu pomysl wydawal sie zabawny.
Nie mam pojecia jak dlugo juz tak biegniemy, sciezka wije sie zakolami znikajac wsrod drzew. Wystrzaly petrad na mecie sa coraz blizej, wiec to musi byc gdzies za nastepna gorka. Nabieram rozpedu na kolejnym zakrecie i... wpadam po pas w kolejna wielka kaluze wody. Gapie krzycza ze to juz blisko, wyczlapuje sie na czworaka i rzucam w pogon. Miedzy drzewami miga czerwony luk mety, to dodaje sil. Zbieram sie w sobie i wkladam resztki energii w finish. Na linii mety pokazowy skok na potrzeby pana fotografa i juz. Po wszystkim. Co dziwne nawet nie czuje sie zmeczona. Mlodzi
umundurowani (harcerze/skauci) odcinaja mi chip, nastepni wreczaja siatke pelna dobra 'goody bag'. Pamiatkowe koszulki rozlozone na stolikach wedle rozmiaru. Mila nispodzianka, nareszcie cos pasujacego na mnie a nie worek. Przesuwam sie do przodu, kolejne pomocne lapki wysuwaja sie do mnei z butelka wody i batonem muesli.

Odbior bagazu, jak wszystko tutaj, odbywa sie bardzo sprawnie. Straznik na wejsciu wpuszcza do salki tylko tyle biegaczy ile podajacych torby wiec nie ma zamieszania i wychodze ze swoja po zaledwie 5 minutach. Nie ma prysznicow, czy nawet przebieralni, ale organizator ostrzegal ze nie bedzie mozliwosci zapewnienia takiego luksusu, wiec nikt nie ma mu za zle. Przebieramy sie na srodku parkingu probujac zetrzec jak najwiecej blota przy pomocy mokrych chusteczek. Suche ubranie nigdy nie bylo tak mile w dotyku.

Zdecydowanie to byl najlepszy bieg w jakim uczestniczylam. Doskonala organizacja (jak zwykle) w polaczeniu z niepowtarzalna atmosfera i niespodziewanie dobra pogoda. Juz nigdy nie powiem ze zwykly bieg miejski jest trudny. Sponsorzy przygotowali calkiem sympatyczny pakiet: zestaw herbatek od Tetley, For Goodness Shake (shake proteinowy), batony muesli, plaster chlodzacy na obolale miesnie, gumy do zucia, probka kremu dla menow (bedzie dla TaZa), troche voucherow, pudelko chrupiacego muesli, woda i kupka ulotek o kolejnych biegach.

W drodze do domu obserwujemy truchtajacych Londynczykow w czysciutkich ciuchach ostroznie omijajacych malutkie kaluze. Az mamy ochote krzyknac przez uchylone okno: cieniasy!!!!

czwartek, 12 listopada 2009

Rywalizacja

Jestem stworzeniem bojowym. Do mobilizacji potrzebuje tylko jednej rzeczy: rywalizacji. Tydzien z opaska Nike i juz mam chec biegac jak najczesciej, jak najdalej by nie dac sie innym przescignac.
Niedzielny bieg zbliza sie do mnie wielkimi krokami zostawiajac blotniste slady w moim umysle. Co ja sobie myslalam zapisujac sie na niego? Dobrze ze nie bede sama. Wyruszam dzis na poszukiwania trampek. Chyba musze kupic cos do przelajowego biegania, bo zapowiada sie deszczowy dzien, a nie wiem jak moje zwykle butki zachowaja sie na blotnistym podlozu uslanym zdradzieckimi obslizlymi liscmi.

środa, 11 listopada 2009

Podobno zaden profesjonalista nie biega z muzyka.

Jakie szczescie ze jestem tylko marnym amatorem.
Czy mowilam juz jak fantastyczna sprawa jest posiadanie wlasnej wypasionej biezni? Nie musze sie martwic ze ciemno, mokro, wieje i zimno za oknem. Nie musze czekac w kolejce na wolna maszyne i miec przydzial 20 minut. Wystarczy przesunac suszarke z praniem, rozlozyc mate (aby ochronic “drewniana” podloge. Czyste PCV ale wlascicielka mieszkania wciaz sie upiera ze to drewno), i juz, gotowe. Kombinuje teraz jak tu laptopa doczepic aby moc cos ogladac podczas dlugich biegow, bo wslepianie sie w jeden punt na scianie przez 2 godziny dziala demoralizujaco na moja motywacje. To jest niestety wada biezni. Gdy biegam na zewnatrz, biegam po prostu przed siebie, i dokadkolwiek nie zabiegne to zawsze trzeba jeszcze stamtad wrocic, niezaleznie od tego czy mi sie chce czy nie. Tu wystarczy nacisnac STOP i juz jestem w domku.
W poniedzialek udalo mi sie przebiec 17km (co zreszta widac na zalaczonym obok obrazku Nike). Bieglo sie dobrze, po 16k wcale nie czulam zmeczenia czy znudzenia. Przestalam bo zdrowy rozsadek podpowiadal ze pora. Mysle ze jestem gotowa na niedzielne piekielko. Wczoraj udalo mi sie znalezc spodnie za £3, nie bedzie ich szkoda wyrzucic.

piątek, 6 listopada 2009

"Running hurts up to a point and then it doesn't get any worse."


Taki oto piekny i inspirujacy cytat znalazlam w najnowszym newsletterze fundacji maratonu londynskiego. Bardzo motywujace, zwlaszcza gdy probuje schodzic po schodach kaczym chodem by jak najmniej urazic bolace lydki.
Dwa dni temu odkopalam moja bieznie spod sterty blizej nieokreslonych tkanin (sprawdza sie doskonale jako suszarka do recznikow, tudziez ubran rowerowych) i postanowilam pobiegac godzinke bez konkretnego planu. Bylam ciekawa gdzie ta godzina mnie zaprowadzi. O dziwo, wyladowalam dokladnie w tym samym miejscu tylko 10km dalej. Bieglo sie dobrze, nawet musze przyznac ze bardzo dobrze, a po skonczonym treningu nie czulam zmeczenia. Jak tak dalej pojdzie to w kwietniu powinnam byc w stanie przebiec te 4 x tyle. Ladnie sie rozciagnelam po, wiec skad te kolce w lydkach dzisiaj? Fantastyczna sprawa taka bieznia, zwalszcza gdy na zewnatrz zimno, wieje, siapi i ciemno. Nie dosc ze jest tak sprytna ze ma 10% nachylenie (idealne do podbiegow bo w mojej okolicy gorek nie usypano) to jeszcze ma wiatraczek. Taki cymes.


Od jutra (bo dzis biegac nie planuje) bedzie mozna sledzic moje truchtanie dzieki malemu wigetowi Nike+. Tak, tak, po prawie 7 miesiacach oczekiwania ponownie jestem szczesliwa (ciekawe na jak dlugo) posiadaczka opaski Nike. Poprzednia zbuntowala sie po 9 miesiacach owocnej wspolpracy i padla, obnizajac moja motywacje daleko ponizej 0. Zabawne jak taki maly gadzecik pomagal w bieganiu i uzaleznial. Nagle czulam sie jakbym na nowo uczyla sie biegac. Nie mialam pojecia jak rozkladac sily i najczesciej okazywalo sie ze niepotrzebnie przyspieszam wypalajac sie daleko przed koncem trasy. Nike wspanialomyslnie przyjal ja spowrotem i obiecal nowa, ulepszona wersje wkrotce. To bylo w czerwcu. W sierpniu pojawily sie paskudne szaro-rozowe. Nie mialam ochoty wygladac jak Barbie (zwlaszcza biorac pod uwage fakt ze caly zestaw biegajacych ciuchow mam czerwono-czarny i nie, to nie o kolor ubrania chodzi w bieganiu, jakby kto pytal). Stwierdzilam ze bede cierpliwa, bo obiecali moja wersje kolorystyczna na poczatku jesieni. Tu mozna by sie sprzeczac ktory poczatek mieli na mysli? Kalendarzowy (polowa wrzesnia), drzewny (spadajace liscie), temperaturowy (yyyy sierpien?) a moze zyciowy (tak po 70tce?). Cierpliwosc zostala nagrodzona i w koncu wczoraj, miesiac po zlozeniu zamowienia dostalam te jedyna i wlasciwa czerwono-czarna wersje. Nie mialam jeszcze okazji sprawdzic jak sprawuje sie nowy wyswietlacz. Poprzedni - czarny z bialymi cyferkami byl niewidoczny w mroku, trzeba bylo podbiegac pod latarnie i wyginac reke pod nienaturalnym katem po to by dostrzec co tam sie wyswietla. By zadoscuczynic przedluzajacej sie zwloce Nike dorzucil tegoroczna Koszulke Human Race. Mily gest biorac pod uwage fakt ze przez ich opieszalosc sam bieg mnei ominal. No i rozmiar M nie do konca wpasowuje sie w moje nowe, ulepszone, oplywowe ksztalty ;) ale "darowanemu koniowi... itd"

środa, 4 listopada 2009

Ktos zawiesil wczoraj herbatnika na niebie. Rozpraszal mnie cala droge kazac patrzec na siebie i podziwiac. To wygladal romantycznie zza drzewa, to znowu opieral sie nonszalancko o komin,a raz nawet wyjrzal przez okno w wiezy dzwonniczej mijanego kosciola. Dobrze ze przez niego nikogo nie rozjechalam.

Od kilku dni przeprowadzam eksperyment. Ustawilam pierwsze budzenie na 5.50am w nadziei ze wstane i pojde porannie pobiegac. W poniedzialek od razu przewrocilam sie na drugi bok, we wtorek rozwazalam opcje biegania przez dobre 3 sekundy zanim ponownie odplynelam, a dzis zbudzilam sie sama 5 minut przed budzikiem. Co I tak zakonczylo sie spaniem przez kolejna godzine. W takim tempie za 2 tygodnie powinnam byc w stanie wypelznac z domu.

Starbucks przywrocil do lask moje ulubione czerwone kubki w sweterkowy desen.

Jak to jest ze herbata smakuje lepiej z filizanki a kawa z papierowego kubka? A z tego czerwonego jeszcze bardziej? Rozkoszuje sie wlasnie orzechowo-toffee latte, ktora szef przyniosl. Jak zamykam oczy to czuje zapach pierniczkow, slysze spadajace platki sniegu I chrzest zmrozonego sniegu pod stopami.