wtorek, 15 grudnia 2009

Tym razem niedzielne bieganie zabralo mnie w okolice Stratford. Jakos zawsze cignie mnie na wschod (tesknota za domem?), wiec tym razem wybralam sie na polnoc. Po przebiegnieciu poltorej kilometra wzdloz A13 - trasy szybkiego ruchu i wdychaniu spalin wbiegam na Greenway


To kilkunastokilometrowa sciezka rowerowo-biegowa bedaca czescia Capital Ring o ktorym pisalam wczesniej. Po halasie mijajacych mnie aut cisza panujaca na sciezce dzwoni w uszach. Sciezka jest troche zaniedbana, ale przynajmniej spokojna. Rzeskie, mrozne powietrze nie zacheca Londynczykow do niedzielnych spacerow, wiec po drodze mija mnie tylko kilka psow, ktorym udalo sie wyciagnac wlascicieli na spacer.
Sciezka wije sie wsrod dosc ciekawych okolicznosci przyrody, ,wiec na nude nie narzekam.





Konczy sie tuz przy powstajacym stadionie olimpijskim na Stratford. Ostatnio bylam tu w sierpniu podczas biegu Newham 10k. Roznica jest kolosalna:

        








Na mysl przychodzi mi od razu budowa naszego stadionu narodowego i oszalamiajaca predkosc z jaka powstaje. Coz, wiekszosc dobrych polskich budowlancow jest zapewne w Anglii i pracuja przy budowie obiektu olimpijskiego.




Marudze. Bedac przy stadionie mialam na liczniku 10km. Nie mialam ochoty na powrot ta sama droga (nie lubie wszelkiego rodzaju petli i powtorzen). Poza tym nie usmiechalo mi sie biec pod wiatr, wiec skrecilam nad okoliczny kanal, ktory prowadzil do domu.


Calosc: 13.5km zajela mi 1h22

piątek, 11 grudnia 2009

Mikolajowi dziekujemy

Mikolajek byl bardzo szczodry dla mnie w tym roku. Chyba nadrabial za poprzednie zaniedbania. Rowniez biegowo sprawil sie niezle.

http://www.bieganie.pl/ oglosilo konkurs na prace pisemna w dowolnym formacie w jakims stopniu nawiazujaca do biegania. Akurat pracowalam nad relacja z Hell Runnera wiec niewiele myslac zglosilam ja do konkursu i ... moja praca zostala zakwalifikowana do zwycieskiej 9. Jest mi niezmiernie milo, zwalszcza ze nagroda byl zestaw do biegania adidasa, w tym kurtka za ktora ostatnio sie rozgladalam.

czwartek, 10 grudnia 2009

Niedziela

Plan: 8mil w 80min, wykonany: 13km w 82min

Lubie te niedzielne wybiegania. Bieganie dla samej przyjemnosci. Nie ma tempa, konkretnej odleglosci, trasy. Po prostu wychodze z domu i biegne gdzie mnie oczy poniosa. A niosa mnie roznie. Tym razem bieglam w poszukiwaniu malej zielonej strzalki wskazujacej mi droge. Troche jak zabawa w podchody z dziecinstwa. Strzalka byla mala, wiec na rozstajach musialam sie niezle nameczyc aby ja znalezc.


Londyn pelen jest ukrytych sciezek prowadzacych przez parki, krzaczory, osiedla, nad woda. Jedna z nich - Capital Ring prowadzi wokol calego miasta i te wlasnie wykorzystalam podczas mojego treningu. Calosc zakonczyla sie operacja bez znieczulenia przeprowadzona na mojej piecie przy uzyciu igly i pensety.
Bo kto widzial zeby biegac tyle ze szklem w bucie?

wtorek, 8 grudnia 2009

Kochany Swiety Mikolaju

Podobno bieganie to najtanszy sport swiata. Ja w takim razie musze cos robic zle.

"Kochany Swiety Mikolaju,

W tym roku poprosze ten oto milusi zestawik do biegania. Nad butami jeszcze pomysle.

Dziekuje

z powazaniem

W"




niedziela, 6 grudnia 2009

Santa Run 2009 Battersea Park, London



' Nie do wiary jak ten czas leci' - pomyslal Mikolaj przeciagajac sie rano. Zmeczone sprezyny skrzypnely, gdy podniosl sie z lozka. W drodze do lazienki jego uwage przykul wielki gruszkowaty kszalt odbijajacy sie w lusterze na drzwiach szafy. Zazwyczaj staral sie omijac je wielkim lukiem, ale dzis wiedzial ze nie uda mu juz dluzej odciagnac tego momentu. Coroczne mierzenie. Zimne dreszcze przebiegly mu po plecach na samo wspomnienie ubieglorocznych wydarzen. Smiech Elfow, te niecne male poczwary, z chudziutkimi raczkami wpisanymi w geny. I te komentarze Rudolfa, ze mu sanie za ciezko ciagnac - zdrajca jeden. Stanal bokiem do lustra i poklepal sie po wypuklym brzuchu. Kazdy wie, ze Mikolaj ma byc rubasznym, okraglym starszym panem.  Swiateczne Regulacje Kominkowe - tez cos. Lepiej uzbroic sie w cierpliwosc, bo ten rok nie bedzie sie niczym roznil od poprzedniego, kiedy to zabronili mu nawet zblizac sie do ciasteczek zostawianych przez dzieci przy kominku a w zamian musial nadgryzac kazda marchewke przeznaczona dla Rudolfa.  Ciekawe co wymysla tym razem
'Mikolaj' - lomotanie do drzwi odciagnelo go od ponurych rozmyslan - 'Przestan sie chowac i wychodz szybko!'
Narzucil szlafrok, wzial gleboki wdech i otworzyl drzwi.
'Ho, ho ho!' - zagrzmial stajac u szczytu schodow i spogladajac na tlum zebrany w wielkim holu. Przyszli wszyscy aby byc swiadkami jego corocznego upokorzenia. Gizmo - zarzadca Elfow - czekal przy drzwiach wielkiej starej szafy. Mikolaj pokonal z ociaganiem kilka stopni dzielacych go od podestu i skrzywil sie na dzwiek otwieranych drzwi. Moglby przysiac ze celowo nie oliwia zawiasow aby przerazliwym skrzypieniem dodac scenie dramatyzmu. Gizmo z szelmowskim blyskiem w oku otwieral je powoli, milimetr po milimetrze przeciagajac napiecie, torturujac go wizja tego co za chwile mialo nastapic.
Oto i on. Powod jego bezsennosci i glowny bohater koszmarow. Stroj. Blyszczy sobie niewinnie w polmroku szafy.
Westchnal i zrezygnowany rozwiazal pasek szlafroka pozwalajac mu opasc na podloge. 'Czy nie wystarczy, ze musi stac przed calym tym tlumem w bieliznie? Musza go jeszcze upokazac wytykajac kilka dodatkowych kilogramow?' Z ociaganiem siegnal po spodnie. Zatrzymaly sie w okolicy ud i nijak nie chcialy wejsc wyzej.
' Niemozliwe' - pomyslal ze zloscia, naciagajac je ze wszystkich sil. 'Musze. Sie. Zmiescic'.  Caly hol wstrzymal oddech patrzac na niego z niedowierzaniem. Trzask rozrywanej tkaniny zelektryzowal zebranych wywolujac kolektywne 'och!'.
Spodnie zialy wielka dziura na lewym posladku. Gizmo usmiechnal sie z przekasem podajac mu pas. 'Prosze badz dobry. Prosze badz dobry. Prosze...' modlil sie w duchu probujac zapiac go pod brzuchem. Z przerazeniem stwierdzil ze nie ma wystrczajacej ilosci dziurek.
' Drodzy zebrani' - Gizmo zwrocil sie do tlumu - ' Jak co roku zbieramy sie tu aby upewnic sie ze Swiateczne Regulacje Kominkowe beda przestrzegane. Pamietajmy, nie jestesmy tu po to by oceniac - zerknal wymownie na Mikolaja - czy krytykowac - puscil oko do Rudolfa - Naszym celem jest przede wszystkim bezpieczenstwo zarowno nas jak i mieszkancow. Jak widzicie - wykonal zamaszysty ruch dlonia w kierunku nieszczesnych spodni - obecny stan szanownego Mikolaja nie pozwala na rzetelne wykonanie swiatecznych obowiazkow i jest zagrozeniem dla wszystkich bioracych udzial w przedsiewzieciu. Pamietajmy, ze naszym celem jest szerzenie radosci z jego odwiedzin a nie zlosci jaka niewatpliwie wyniklaby ze zniszczenia domowych kominkow. Biorac pod uwage wyniki z lat ubieglych przygotowalismy  plan majacy na celu zapobiegniecie nieuchronnej katastrofy.' Siegnal do kieszeni plaszcza i rozwinal zwoj pergaminu.
' Drogi Mikolaju. W trosce o zdrowie i bezpieczenstwo zarowno Twoje jak rowniez dzieci i domostw, ktore bedziesz odwiedzal, Komitet Regulacji Swiatecznych uznal ze musisz zrzucic pare kilo. Aby to zrobic wezmiesz udzial w serii biegow Mikolajkowych zorganizowanych na czesc Twoich imienin. Wszyscy zawodnicy musza biec w czerwonym stroju wiec bedziesz mogl wtopic sie w tlum i nikogo nie zdziwi Twoj brak formy. Ponowne mierzenie stroju za tydzien'.
Mikolaj przygarbil sie zrezygnowany. 'Jak trudne moze byc przebiegniecie 6km?'

Dzis trening w obrazkach







Mikolaj nie wielblad, swoje zrobic musi...













Odwaga niektorych dodawala sil




Rudolf - zdrajca jeden, szpiegulec. Sanie mu ciezko ciagnac, a panienki sobie wozi








Zaroslo sie troche, ale przynajmniej latwiej sie schowac





Od lewej: Europa, UK, USA



Gdzie sie nie rusze kule- szpiegule



Gdy Mikolaj drzemie Zlosliwe Elfy psoca









Ktos musi go w koncu doprowadzic do porzadku

piątek, 4 grudnia 2009

There's no such thing as bad weather, just soft people

Trudno wpisac treningi w napiety grafik. Jeszcze nie potrafie sie zmobilizowac do tego by grafik zorganizowac wokol treningu a nie odwrotnie. Pogoda nie rozpieszcza, jezeli nie leje przez kilka dni z rzedu, to zimny porywisty wiatr wywiewa wszelka chec na wyjscie na zewnatrz.
Wczoraj zaplanowalam sobie fartleka, ale tak po 8 powieki staly sie niewyobrazalnie ciezkie, wiec stwierdzilam ze nalezy mi sie krociotka drzemka. Taka na zregenerowanie. Nastepne co pamietam to poranny budzik.
Poranne wstawanie nadal mi nie wychodzi i powoli trace nadzieje ze kiedykolwiek uda mi sie zwlec z lozka wczesniej niz o 7. Zdecydowanie nie jestem rannym pasjonatem.
Od poniedzialku ponownie wprowadzam weglowodany wiec to tez powinno troche pomoc.
Dobrze ze juz piatek

czwartek, 26 listopada 2009

Wawrzyniec


Dosc czesto podczytywalam sobie zapiski Wawrzynca Pruskiego i jego specyficzne spojrzenie na swiat. Z nutka zalu zegnalam sie z Potomka i Dziedzicem, gdy Wawrzyniec zdecydowal zakonczyc nadawanie transmisji z Ulubionego Miasta. Ku wielkiej radosci odkrylam dzisiaj (dziekujemy ci nudo w pracy), ze Wawrzyniec nei tylko ma sie dobrze, ale tez ze nie pozbyl sie poczucia humoru. Opowiesc o plodii i powolaniu do zycia Kija Zaglady zakonczyla sie dziwnym spojrzeniem rzucanym na mnie przez szefa, gdy oplulam monitor przezuwana akurat wedzona szynka z ojczyzny (ostala sie w zamrazalniku jeszcze od Kochanej Rodzicielki) i dodatkowa dawka niekonczacych sie raportow. Do poczytania http://wawrzyniec.blox.pl

Poranki


Gdyby tak doba miala dodatkowe 5 godzin (ktore oczywiscie poswiecilabym na sen) to jakos bym sie wyrabiala. Zasnelam wczoraj z mocnym postanowieniem pobudki o 6 i przedsniadaniowej przebiezki. Oczyma wyobrazni widzialam siebie truchtajaca wokol doku w ten mrozny, cichy poranek, gdy wszyscy jeszcze spia. Oczywiscie mialabym rowniez czas na niespieszne sniadanie, duze latte. Wizualizacja to podstawa.
Z ta mysla poszlam spac razem z kurami, budzik nastawilam na 5 aby muc obudzic sie ze swiadomoscia ze jeszcze cala godzina snu przede mna.
5.00 Budzik zadzwonil, swiadomosci byla, zasnelam.
6.00 Budzik zadzwonil, swiadomosc zarejestrowala wciaz ogarniajacy mrok, ryk wiatru za oknem, miekkosc poduszki i przyjemne cieplo okrywajacej koldry, zasnelam.
7.00 Budzik zadzwonil, jeszcze cale 15 minut do momentu od ktorego dalsze lezakowanie bedzie grozilo spoznieniem do pracy, zasnelam.
W ten oto sposob znowu nie wyszlo. Podziwiam te wszystkie poranne ptaszki, ktore potrafia wstac w srodku nocy, zrezygnowac z cieplej poscieli i zmusic sie do wyjscia na dwor. dla mnie swiat zaczyna sie o 9.

wtorek, 24 listopada 2009

Treningi czas zaczac


Ok, oficjalnie zaczynam trening do maratonu. Plan przygotowany, wisi. Wprawdzie powinnam go zaczac dopiero za miesiac, 22 grudnia, ale nie chce tracic calego miesiaca na bezmyslne bieganie. Zaczne teraz i najwyzej powtorze ostatni miesiac.

poniedziałek, 23 listopada 2009

Transport publiczny niedzielnym switem


Zdawalo sie, ze to takie proste: wsiasc do pociagu (konkretnego) i dojechac na miejsce. Otoz nie. W Anglii nic nie jest proste. Jezeli nie neka nas strajk pocztowcow, motorniczych metra, autobusow, zamrozone trakcje lub zalane tory to i tak dotarcie gdzies we wczesnych godzinach porannych w niedziele graniczy z cudem.

 
Plan A byl prosty: o 10 rano w ten wietrzny uroczy, deszczowy sloneczny poranek mialam sie znalezc na linii startu w miejscowosci X. Aby tam dotrzec, mialam wsiasc z rowerkiem do pociagu na dworcu Victoria i przez poltorej godziny rozkoszowac sie zielonymi przestrzeniami znikajacymi za oknem pociagu. Niestety, pierwszy (normalny) pociag odchodzi o 8.00 i dociera do miejscowosci Y sasiadujacej z punktem docelowym Z o 9.17, co pozostawia mi 43 minuty aby: dotrzec do oddalonego o 6 mil miejsca, zacumowac rower, oddac bagaz, odebrac chip, rozgrzac sie, przygotowac psychicznie do biegu. Z opcja podtopienia torow gdzies po drodze i opoznien pociagow opcja A zostala szybko wyeliminowana. O autobusie w ogole nie ma mowy.

Plan B zakladal wynajecie auta. Wszelkie dostepne firmy wynajmujace samochody otwieraja przynajmniej o 10. Mozna odebrac samochod w sobote (9-12) i oddac poniedzialek, ale po co placic za wynajecie na caly weekend jezeli potrzebuje go tylko na kilka godzin?

Nie pozostawalo nic innego jak plan C. A zatem: pobudka bladym switem o 3 nad ranem, podroz nocnym autobusem na Victorie, pociag do Gatwick, 1.5h w autobusie zastepczym, kolejny pociag, 6 milowy spacer i jestem na miejscu, gotowa do przebiegniecia 10mil w blocie, wodzie, pagorkach itd. Juz rysowalam sobie mapke jak dojsc z punktu E do punktu R, gdy TaZ mi sie zbuntowal, ze on o 3 rano wstawac nie bedzie (dodam ze byla juz godzina 22.30 dnia poprzedniego). I w sumie dobrze wyszlo, ze sie zbuntowal, bo na ten sam pomysl wpadli kierowcy autobusow nocnych w Londynie. Tak wiec po przespaniu 3 godzin i doczlapaniu sie na przystanek stalabym tam, marznac i klnac na czym swiat stoi po to tylko by wrocic spowrotem do cieplego lozeczka.

A zatem, z powodu buntu kierowcow autobusow w Londynie i kompletnie niezrozumialego rozkladu jazdy pociagow nie wizielam udzialu w Saab Salomon Turbo-X trail.

Obudzilam sie za to kolo poludnia, wyjrzalam przez okno, stwierdzilam ze pada i wieje, wsunelam sie spowrotem pod kolderke i przelezalam tam z ksiazka i herbatka, pomstujac w duchu na zlozliwosc transportu poblicznego. Ale bylo to bardzo ciche pomstowanie i malalo wprost proporcjonalnie do coraz glosniejszych odglosow ulewo-wichury za oknem.



wtorek, 17 listopada 2009

Czy ja jestem jeszcze normalna?

6 rano w niedzielny poranek. Budzi mnie szum ulewnego pluskania za oknem. Odslaniam firanke i wpatruje sie w proznie. Nawet odlegle o 3 metry lampy uliczne zniknely za sciana deszczu. Jak kazdy normalny czlowiek powinnam wrocic do cieplego lozeczka i schowac sie na kolejne kilka godzin pod koldre. Co zatem wypycha mnie na zewnatrz? Dobre pytanie.
Umawiam sie ze zmotoryzowanymi znajomymi na drugim koncu Londynu. Moja czesc metra tradycyjnie nieczynna remontowo wiec probuje sie dostac do najblizszej dzialajacej stacji zastepczym autobusem. Pytanie kontrolera ruchu skierowane do kierowcy nie brzmi uspokajajaco: "Na pewno wiesz dokad masz jechac?". Tak zaczyna sie moja droga do piekla.

Gdy docieramy na miejsce niebo przeciera sie ukazujac blekitne skrawki. Kilka setek biegaczy gromadzi sie powoli na lini staru. Mija mnie Superman, para diablow rozciaga sie obok, przez tlum przepycha sie zgraja zakonnic. W moich lsniaco bialych Asicsach czuje sie wrecz nie na miejscu. Z lekkim niedowierzaniem przygladam sie sasiadowi. Sam Gordon Ramsey we wlasnej osobie. Ciekawe ile 'F' words padnie z jego ust podczas biegu?

Tuz przed startem z nieba spada kilkuminutowy lodowaty deszcz. Natura chyba probuje nam dac przedsmak tego co nas czeka. Tlum mruczy z dezaprobata ale nikt nie smie sie ruszyc i schowac pod dach stojacego opodal blaszanego hangaru. Mamy byc twardzi.
HellRunner™ to bieg przelajowy. Ma byc wszystko: od lesnego traktu po wypelnione woda rowy i pelno stromych wzgorz. Organizator zapewnia ze bedziemy mokrzy. Juz jestesmy a bieg jeszcze sie nie zaczal. Mamy zapomniec o znacznikach milowych a to co powinnismy wiedziec to to ze trasa ma
wiecej niz 10 mil a mniej niz 12, ale ze wszystkimi niespodziankami czekajacymi na nas po drodze kto by tam liczyl?

Ruszamy zwarta grupa wrecz spacerowym tempem. Nikt sie nie spieszy, nie pedzi do przodu. Enigmatyczne strzalki kieruja nas w glab lasu, ubity trakt zamienia sie w rozmokla sciezke. Wszyscy staraja sie omijac trafiajace sie coraz czesciej kaluze. Pierwsza gorka zatrzymuje nas wszystkich, przejscie jest zbyt waskie i kazdy powoli wspina sie pod gore. Po kilkunastu minutach biegu po coraz bardziej rozmoklym i rozdeptanym setka stop poprzednich biegaczy terenie zaczynam sie w duchu modlic o kolejna gorke, ktora pozwoli chwilke oddetchnac. Pogoda od tygodnia ciezko pracowala na to bysmy mieli odpowiednia ilosc wody w kaluzach. Asicsy juz dawno zmienily kolor a rozowa koszulka z ktorej zartowali przydrozni biegacze w czerni w niczym nie przypomina poczatkowej landrynki. Im glebiej w las tym bardziej grzasko, slisko i mokro, kaluze coraz glebsze a straznicy czuwaja bysmy ich
nie omijali bocznymi sciezkami. Nie ma wyjscia: z rozpedem wpadam w najwieksza rozbryzgujac strugi wody na biegnacych obok. Lodowate igielki szczypia w stopy i kostki.

Sama nie wiem czy brak markerow milowych dziala pozytywnie czy nie. To pierwszy bieg bez muzyki i zegarka, w kompletnej nieswiadomosci tego ile juz przebieglam. Zapowiedz organizatorow, ze trasa ma wiecej niz 10 a mniej niz 12 mil tez nie jest zbyt pomocna w okresleniu pozycji. Atmosfera wsrod biegaczy fantastyczna, nie ma rywalizacji, wszyscy smiejemy sie razem ze swoich upadkow i
rozjezdzajacych sie nog. Gdy stopy osuwaja sie na grzaskim zboczu, pomocna dlon sciska za ramie i ciagnie ku gorze. Wpadamy na polanke ze stacja z woda i zespolem przygrywajacy na zywo jazzowe kawalki. Domyslam sie ze to polowa trasy. Rozgladam sie wokol probujac znalezc znajomych ale oblocone twarze przemykajace obok wygladaja jednakowo. Z oddali slychac smiechy i okrzyki gapiow
zagrzewajacych do walki. Zblizamy sie do obiecywanego 'Bagna Zatracenia'.

Zza zakretu wylania sie waski wawoz z tylko jedna mozliwoscia przedostania sie na druga strone. Ustawiam sie w kolejce i wsuwam powoli w brunatno-czarna otchlan. Lodowata woda siega do pach, stopy probuja znalezc oparcie w grzaskim dnie. Pre powoli do przodu stawiajac ostroznie kazdy krok. Sasiad z przodu traci rownowage i nurkuje zanim zdarze go zlapac. Po chwili wylania sie oblejony blotem, zataczamy sie ze smiechu i malo brakuje bym sama poszla w jego slady. Na brzegu fotograf uwiecznia nasze proby wydostania sie z bagna po wyslizganym zboczu. Spodnie, ktore ledwie siegaly kolan gdy zaczynalam bieg teraz koncza sie przy kostkach oklejajac nogi jak warstwa cementu. Lodowate igielki kluja cale cialo, przez chwile nie czuje odretwialych ud, a za chwile pala ogniem. Biegne do przodu by sie rozgrzac. Wdrapywanie sie na kolejna gorke zaczyna sprawiac przyjemnosc. Slonce swieci mi prosto w twarz oslepiajac na chwile, zamiast biegaczy widze tylk parujace cienie znikajace pomiedzy drzewami. Po drodze mijam pare dorodnych prawdziwkow i czerwonego muchomorka przycupnietego pod swierkiem. Gdy docieram do szczytu wzgorza widok zapiera dech w piersiach. Zaluje ze nie mam ze soba aparatu (dosc rozwaznie zostawilam go ze znajoma na starcie).
Na kolejnym zakrecie strazniczka zagrzewa do boju.
- Daleko jeszcze? - pada pytanie z lewej.
- Yyyyy, zobaczycie sami - odpowiada enigmatycznie.
I faktycznie za chwile zatrzymuje sie na skraju urwiska, 10m ponizej - rzeka. Ja sie na to nie pisalam. Miala byc jedna przeprawa przez zimna wode. Nie dwie.


Zsuwam sie na tylku po stromym zboczu prosto w lodowata brunatna maz, rozchlapujac ja na sasiadow obok. Co mnie podkusilo by wziac udzial w tym szalenstwie? Coz, w lipcu pomysl wydawal sie zabawny.
Nie mam pojecia jak dlugo juz tak biegniemy, sciezka wije sie zakolami znikajac wsrod drzew. Wystrzaly petrad na mecie sa coraz blizej, wiec to musi byc gdzies za nastepna gorka. Nabieram rozpedu na kolejnym zakrecie i... wpadam po pas w kolejna wielka kaluze wody. Gapie krzycza ze to juz blisko, wyczlapuje sie na czworaka i rzucam w pogon. Miedzy drzewami miga czerwony luk mety, to dodaje sil. Zbieram sie w sobie i wkladam resztki energii w finish. Na linii mety pokazowy skok na potrzeby pana fotografa i juz. Po wszystkim. Co dziwne nawet nie czuje sie zmeczona. Mlodzi
umundurowani (harcerze/skauci) odcinaja mi chip, nastepni wreczaja siatke pelna dobra 'goody bag'. Pamiatkowe koszulki rozlozone na stolikach wedle rozmiaru. Mila nispodzianka, nareszcie cos pasujacego na mnie a nie worek. Przesuwam sie do przodu, kolejne pomocne lapki wysuwaja sie do mnei z butelka wody i batonem muesli.

Odbior bagazu, jak wszystko tutaj, odbywa sie bardzo sprawnie. Straznik na wejsciu wpuszcza do salki tylko tyle biegaczy ile podajacych torby wiec nie ma zamieszania i wychodze ze swoja po zaledwie 5 minutach. Nie ma prysznicow, czy nawet przebieralni, ale organizator ostrzegal ze nie bedzie mozliwosci zapewnienia takiego luksusu, wiec nikt nie ma mu za zle. Przebieramy sie na srodku parkingu probujac zetrzec jak najwiecej blota przy pomocy mokrych chusteczek. Suche ubranie nigdy nie bylo tak mile w dotyku.

Zdecydowanie to byl najlepszy bieg w jakim uczestniczylam. Doskonala organizacja (jak zwykle) w polaczeniu z niepowtarzalna atmosfera i niespodziewanie dobra pogoda. Juz nigdy nie powiem ze zwykly bieg miejski jest trudny. Sponsorzy przygotowali calkiem sympatyczny pakiet: zestaw herbatek od Tetley, For Goodness Shake (shake proteinowy), batony muesli, plaster chlodzacy na obolale miesnie, gumy do zucia, probka kremu dla menow (bedzie dla TaZa), troche voucherow, pudelko chrupiacego muesli, woda i kupka ulotek o kolejnych biegach.

W drodze do domu obserwujemy truchtajacych Londynczykow w czysciutkich ciuchach ostroznie omijajacych malutkie kaluze. Az mamy ochote krzyknac przez uchylone okno: cieniasy!!!!

czwartek, 12 listopada 2009

Rywalizacja

Jestem stworzeniem bojowym. Do mobilizacji potrzebuje tylko jednej rzeczy: rywalizacji. Tydzien z opaska Nike i juz mam chec biegac jak najczesciej, jak najdalej by nie dac sie innym przescignac.
Niedzielny bieg zbliza sie do mnie wielkimi krokami zostawiajac blotniste slady w moim umysle. Co ja sobie myslalam zapisujac sie na niego? Dobrze ze nie bede sama. Wyruszam dzis na poszukiwania trampek. Chyba musze kupic cos do przelajowego biegania, bo zapowiada sie deszczowy dzien, a nie wiem jak moje zwykle butki zachowaja sie na blotnistym podlozu uslanym zdradzieckimi obslizlymi liscmi.

środa, 11 listopada 2009

Podobno zaden profesjonalista nie biega z muzyka.

Jakie szczescie ze jestem tylko marnym amatorem.
Czy mowilam juz jak fantastyczna sprawa jest posiadanie wlasnej wypasionej biezni? Nie musze sie martwic ze ciemno, mokro, wieje i zimno za oknem. Nie musze czekac w kolejce na wolna maszyne i miec przydzial 20 minut. Wystarczy przesunac suszarke z praniem, rozlozyc mate (aby ochronic “drewniana” podloge. Czyste PCV ale wlascicielka mieszkania wciaz sie upiera ze to drewno), i juz, gotowe. Kombinuje teraz jak tu laptopa doczepic aby moc cos ogladac podczas dlugich biegow, bo wslepianie sie w jeden punt na scianie przez 2 godziny dziala demoralizujaco na moja motywacje. To jest niestety wada biezni. Gdy biegam na zewnatrz, biegam po prostu przed siebie, i dokadkolwiek nie zabiegne to zawsze trzeba jeszcze stamtad wrocic, niezaleznie od tego czy mi sie chce czy nie. Tu wystarczy nacisnac STOP i juz jestem w domku.
W poniedzialek udalo mi sie przebiec 17km (co zreszta widac na zalaczonym obok obrazku Nike). Bieglo sie dobrze, po 16k wcale nie czulam zmeczenia czy znudzenia. Przestalam bo zdrowy rozsadek podpowiadal ze pora. Mysle ze jestem gotowa na niedzielne piekielko. Wczoraj udalo mi sie znalezc spodnie za £3, nie bedzie ich szkoda wyrzucic.

piątek, 6 listopada 2009

"Running hurts up to a point and then it doesn't get any worse."


Taki oto piekny i inspirujacy cytat znalazlam w najnowszym newsletterze fundacji maratonu londynskiego. Bardzo motywujace, zwlaszcza gdy probuje schodzic po schodach kaczym chodem by jak najmniej urazic bolace lydki.
Dwa dni temu odkopalam moja bieznie spod sterty blizej nieokreslonych tkanin (sprawdza sie doskonale jako suszarka do recznikow, tudziez ubran rowerowych) i postanowilam pobiegac godzinke bez konkretnego planu. Bylam ciekawa gdzie ta godzina mnie zaprowadzi. O dziwo, wyladowalam dokladnie w tym samym miejscu tylko 10km dalej. Bieglo sie dobrze, nawet musze przyznac ze bardzo dobrze, a po skonczonym treningu nie czulam zmeczenia. Jak tak dalej pojdzie to w kwietniu powinnam byc w stanie przebiec te 4 x tyle. Ladnie sie rozciagnelam po, wiec skad te kolce w lydkach dzisiaj? Fantastyczna sprawa taka bieznia, zwalszcza gdy na zewnatrz zimno, wieje, siapi i ciemno. Nie dosc ze jest tak sprytna ze ma 10% nachylenie (idealne do podbiegow bo w mojej okolicy gorek nie usypano) to jeszcze ma wiatraczek. Taki cymes.


Od jutra (bo dzis biegac nie planuje) bedzie mozna sledzic moje truchtanie dzieki malemu wigetowi Nike+. Tak, tak, po prawie 7 miesiacach oczekiwania ponownie jestem szczesliwa (ciekawe na jak dlugo) posiadaczka opaski Nike. Poprzednia zbuntowala sie po 9 miesiacach owocnej wspolpracy i padla, obnizajac moja motywacje daleko ponizej 0. Zabawne jak taki maly gadzecik pomagal w bieganiu i uzaleznial. Nagle czulam sie jakbym na nowo uczyla sie biegac. Nie mialam pojecia jak rozkladac sily i najczesciej okazywalo sie ze niepotrzebnie przyspieszam wypalajac sie daleko przed koncem trasy. Nike wspanialomyslnie przyjal ja spowrotem i obiecal nowa, ulepszona wersje wkrotce. To bylo w czerwcu. W sierpniu pojawily sie paskudne szaro-rozowe. Nie mialam ochoty wygladac jak Barbie (zwlaszcza biorac pod uwage fakt ze caly zestaw biegajacych ciuchow mam czerwono-czarny i nie, to nie o kolor ubrania chodzi w bieganiu, jakby kto pytal). Stwierdzilam ze bede cierpliwa, bo obiecali moja wersje kolorystyczna na poczatku jesieni. Tu mozna by sie sprzeczac ktory poczatek mieli na mysli? Kalendarzowy (polowa wrzesnia), drzewny (spadajace liscie), temperaturowy (yyyy sierpien?) a moze zyciowy (tak po 70tce?). Cierpliwosc zostala nagrodzona i w koncu wczoraj, miesiac po zlozeniu zamowienia dostalam te jedyna i wlasciwa czerwono-czarna wersje. Nie mialam jeszcze okazji sprawdzic jak sprawuje sie nowy wyswietlacz. Poprzedni - czarny z bialymi cyferkami byl niewidoczny w mroku, trzeba bylo podbiegac pod latarnie i wyginac reke pod nienaturalnym katem po to by dostrzec co tam sie wyswietla. By zadoscuczynic przedluzajacej sie zwloce Nike dorzucil tegoroczna Koszulke Human Race. Mily gest biorac pod uwage fakt ze przez ich opieszalosc sam bieg mnei ominal. No i rozmiar M nie do konca wpasowuje sie w moje nowe, ulepszone, oplywowe ksztalty ;) ale "darowanemu koniowi... itd"

środa, 4 listopada 2009

Ktos zawiesil wczoraj herbatnika na niebie. Rozpraszal mnie cala droge kazac patrzec na siebie i podziwiac. To wygladal romantycznie zza drzewa, to znowu opieral sie nonszalancko o komin,a raz nawet wyjrzal przez okno w wiezy dzwonniczej mijanego kosciola. Dobrze ze przez niego nikogo nie rozjechalam.

Od kilku dni przeprowadzam eksperyment. Ustawilam pierwsze budzenie na 5.50am w nadziei ze wstane i pojde porannie pobiegac. W poniedzialek od razu przewrocilam sie na drugi bok, we wtorek rozwazalam opcje biegania przez dobre 3 sekundy zanim ponownie odplynelam, a dzis zbudzilam sie sama 5 minut przed budzikiem. Co I tak zakonczylo sie spaniem przez kolejna godzine. W takim tempie za 2 tygodnie powinnam byc w stanie wypelznac z domu.

Starbucks przywrocil do lask moje ulubione czerwone kubki w sweterkowy desen.

Jak to jest ze herbata smakuje lepiej z filizanki a kawa z papierowego kubka? A z tego czerwonego jeszcze bardziej? Rozkoszuje sie wlasnie orzechowo-toffee latte, ktora szef przyniosl. Jak zamykam oczy to czuje zapach pierniczkow, slysze spadajace platki sniegu I chrzest zmrozonego sniegu pod stopami.

piątek, 30 października 2009

"Some people don't have the guts for distance racing. The polite term for them is sprinters. "

Snily mi sie dzis getry CW-X. Zrobilam sobie zdjecie gdy przymierzalam je w sklepie i potem przygladalam mu sie w domu. Chyba zaczynam wariowac.
Zastanawialam sie w jakim dystansie czuje sie najlepiej. Nie lubie szybkiego biegania, to wiem na pewno. Wszelkie tempowki na treningach omijam szerokim lukiem, co oczywiscie msci sie potem. Probuje je przemycac raz na jakis czas i niewatpliwie bedziemy musieli (musialy??) wkrotce sie zaprzyjaznic. To wyklucza wszystko ponizej 5k.
10k wydaje sie byc rozsadnym dystansem, ale po przekroczeniu linii mety czuje pewien niedosyt. Tak, jakby sam bieg byl tylko rozgrzewka przed czyms powazniejszym.
Pol maratonu jest swietne by porzadnie sie zmeczyc, poczuc satysfakcje z przebytego dystansu i te jedyna w swoim rodzaju euforie i poczucie ze swiat lezy u moich stop i wszystko jest mozliwe.
Ciekawi mnie maraton. Big eM. Jak poradze sobie z takim dystansem? Czy wystarczy mi sil, samozaparcia, przygotowania? Jezeli przebiegniecie pol M daje takiego euforycznego kopa to jak bede sie czula ze swiadomoscia ze jestem w stanie pokonac 2x tyle? Coz, odpowiedz na te i inne pytania juz 11 kwietnia 2010 w Paryzu.
Czy mowilam ze sie boje? Nie? To dobrze. Wiecej chyba we mnie ciekawosci niz strachu. Moze dlatego ze nie mam pojecia jak to bedzie. Moze gdybym juz teraz wiedziala, ze stopy beda puchly, nogi ciezkie jak z olowiu, jezyk jak deska, a pluca beda przypominajac piec hutniczy. Tak, gdybym o tym wiedziala pewnie zastanowilabym sie 2x. Na szczescie to tylko straszne bajki opowiadane przez zazdrosnikow ktorzy nie lubia tloku podczas biegu i nie boja sie konkurencji. Wole pograzyc sie w slodkiej nieswiadomosci czekajacej mnie tortury.

czwartek, 29 października 2009

"Veni, vidi, vici"

czyli w dowolnym tlumaczeniu: dotarlam do domku, rzucilam rower i poszlam pobiegac. O dziwo, z zaplanowanych 4 okrazen zrobilam... 4. Wprawdzie len pchal mnie do domu na drugim, ale nie dalam sie.
Zdecydowanie musze wzmocnic dolna czesc plecow bo cos tam faluje za bardzo. Przy czwartym okrazeniu lekki bol szyi uzmyslowil mi ze sie garbie. Probowalam sciagac lopatki i biec prosto ale po jakims czasie zapominalam. Trzeba bedzie wzmocnic miesnie brzucha.

środa, 28 października 2009

w swiecie idealnym...

W moim idealnym swiecie wstawalabym skoro swit rzeska jak skowronek. Wybiegalabym z domu na trening, miala czas na prysznic i rozkoszowanie sie spokojnym sniadanie przy stole.
Niestety szara rzeczywistosc wyglada tak, ze spie do ostatniej chwili, oszukujac budzik i przesuwajac go o kolejne 5 minut. Potem szalencze proby znalezienia koszulki rowerowej, ktora przeciez tu gdzies wczoraj polozylam, wyscig do pracy, serek wiejski pospiesznie wciagany pomiedzy jednym telefonem a drugim, Don Kichotowa walka z papierzyskami pietrzacymi sie na biurku, karkolomny powrot do domu, podczas ktorego staram sie nie rozjezdzac beztroskich przechodniow hasajacych po sciezce rowerowej. Zanim docieram do domu jest ciemno, a ja jestem padnieta. I tu rozpoczynaja sie negocjacje. W zasadzie to one zaczynaja sie juz rano.
Rano, gdy pedze jak stros pedziwiatr na moim rowerku to obiecuje sobie ze wieczorem przebiegne x - km/okrazen. W miare uplywu dnia liczba x zostaje zazwyczaj poddana skomplikowanym dzialaniom matematycznym. Zanim docieram do domu moj plan wyglada mniej wiecej jak 1/8x. Jedynym sposobem na wykonanie jakiegokolwiek planu jest rzucenie rowerka w przedpokoju i natychmiastowe wyjscie na trening. W przeciewnym razie w chwili gdy moje cialo spocznie na kanapie nie ma mowy bym sie podniosla i wygonila na dwor.

poniedziałek, 26 października 2009

Top results are reached only through pain...

But eventually you like this pain. You'll find the more difficulties you have on the way, the more you will enjoy your success." "
Juha ‘the Cruel’ Vaatainen, 5,000m and 10,000m European champion, 1971.

Nareszcie odzyskalam zgubiona wiosna godzinke. Milo jest jechac do pracy ze sloncem zamiast burego poranka. Niestety przyplace to bieganiem po ciemku. Obecnie trwaja zakrojone na szeroka skale poszukiwania obuwia na najblizszy bieg. Na pewno nie poddam ulubione Asicsy blotno-wodnym okladom. Plan jest taki, by kupic najtansze z dostepnych butow do biegania i pozbyc sie ich po przekroczeniu linii mety. Jak na razie najtansze dostepne wcale nie sa takie tanie.
Im blizej daty tym czesciej w mojej glowie zapala sie zolta lampka z pytaniem: w co ja sie wpakowalam? W lipcu wizja wesolego biegu przez gorki, bloto i dolinki wydawala sie zabawna. Natomiast teraz, z kazda kolejna warstwa cieplego ubrania zakladanego na wieczorny trening wizja taplania sie po szyje w bagienku w listopadowy poranek przestaje pasowac do slowa "zabawna".

wtorek, 20 października 2009

Zimno, ciemno, wietrznie. Idealny wieczor na czytadlo pod cieplutkim kocykiem i z kubkiem parujacej bialej herbatki. Zamiast tego ja - biegajaca. Czasami sama sie zastanawiam co mnie wypycha na dwor w taka pogode jak ta?
Moja zwariowana grupa biegowa wymyslila wyzwanie. Aby uczcic pierwsza rocznice naszego wspolnego brykania bedziemy biegac przez najblizszy tydzien i ten, kto wybiega najwiecej km zwyciezy. Uroczyste rozdanie nagrod podczas spotkania swiatecznego.
Ciepla czapka na glowe, rekawiczki i w droge. O dziwo, nie bylam jedyna i po drodze spotkalam: biegaczke szt.1
ludzi w dresach udajacych ze biegaja szt.4
groznie wygladajaca mlodziez w dresach nawet nie udajaca ze beda biegac szt 15. Przemknelam obok nich szybciutko nie dajac im mozliwosci rozpoczecia konwersacji typu: jol bejbe
Udalo mi sie zrobic 9.2km co stawia mnie na szczycie listy, bo reszta byla zbyt leniwa by sie ruszyc z kanapy. No i zaliczylam 197 schodkow w gore i w dol (taki mini trening przed vertical rush).
Dostalam tez wypasiony zestaw swiatelek od MJ na przyspieszone imieniny. Teraz moge sobie spokojnie pomykac po zmroku bo lampeczki daja po oczach jak trzeba.

poniedziałek, 19 października 2009

Dlaczego nie mozna biegac z karta platnicza

Uporczywe slonce wygonilo mnie wczoraj na dwor obiecujac idealna pogode na bieganie. O dziwo, taka tez byla. Slonecznie, ale nie upalnie, z wiatrem nie za zimnym, nie za mocnym. W planach 10k, a zatem nad rzeka, petelka wokol Greenwich Parku i powrot. Tlok w tunelu pod Tamiza zapowiadal tlumy w parku a na slalom miedzy oslepionymi blaskiem slonca turystami nie mialam ochoty. Skrecilam nad rzeke w kierunku miasta i nogi same mnie poniosly w okolice... Decathlonu. No kto by pomyslal. Dziwnym zbiegiem okolicznosci mialam przy sobie karte platnicza. Wizyta zakonczyla sie sukcesem dla mnie i dosc sporym wysilkiem dla karty. Niestety nie potrafie sie oprzec posezonowkom. I tak udalo mi sie trafic na spodniczke do biegania. Bardzo sprytna bo ma spodenki pod spodem. Nawet nie wiedzialam ze takie istnieja. Byla tylko jedna i to w moim rozmiarze. Oczywiscie nie moglam jej tam takiej samotnej zostawic. Przygarnelam tez przewiewna przeciwdeszczowke do biegania, (niestety biala, ale przynajmniej bede widoczna wieczorami), 2 polarki i deszczowke rowerowa. Ta jest dosc sprytna bo ma przedluzany tyl (prawdziwy ewenement w ubraniach rowerowych w Anglii, ktore zazwyczaj sa krotkie i szerokie) i odpinane rekawy. Kilka miesiecy temu, w przyplywie zacmienia umyslowego rozwazalam nawet jej zakup za pelna kwote. Na szczescie rozsadek wzial gore, i teraz udalo mi sie ja dostac 60% taniej. Trening byl za to bardzo udany. Mysle ze zrobilam ponad 10k w godzinke. Lepiej, niz zakladalam.

sobota, 17 października 2009

Wczoraj był jeden z TYCH dni, gdy wszystkie 33 swiatła po drodze do pracy mrugają na czerwono, sterta papierów na biurku rośnie lawinowo, a każdy odłożony zamienia się w przynajmniej 3 kolejne do zrobienia. Nawet czasu na kawe nie było.
W Anglii wyróżnić można 2 pory roku: od maja do września trwa tzw lato, czyli "czasem pada", a przez resztę roku mamy "czasem nie pada". Wczoraj trafil sie dzień Pada. Udało mi się na szczęście zdążyć przed porządnym Pada do domu, ale za to trafiłam na Wieje. Taki dzień załuguje tylko na gorącą kąpiel, lampkę wina i pół pudełka lodów potrójnie czekoladowych. Z racji obecnej diety dostępna była tylko kąpiel, co dobrze zrobiło mięśniom obolałym po ostatnim treningu siłowym.

czwartek, 15 października 2009

Herbatka

Biureczko w pracy zaczelo mi sie rozpadac na czesci pierwsze. Odziedziczylam je bez tylnej scianki w szufladce jedzeniowej, w wyniku czego co raz to inne przysmaki ladowaly na podlodze przy kazdej probie otwierania. Tasma klejaca juz dawno przestala spelniac swoje zadanie. Usterka, zglaszana wielokrotnie, nie stanowila niestety zagrozenia dla zycia i zdrowia (chyba ze pojemnik z maslanka, sapdlby na podloge, wytoczyl spod biurka i ktos by sie o niego potknal), a zatem zajmowala bardzo dalekie miejsce na liscie priorytetow ekipy naprawczej. Na (nie)szczescie kolezance grzejacej moje krzeselko podczas mojego urlopu udalo sie potknac o dywan i oderwac mojemu biureczku noge. Tym samym, usterka zyskala range niebezpiecznych i udalo mi sie sciagnac samego Glownego Naprawiacza do rzucenia okiem na moje krolestwo. Przyszedl, opukal, obejrzal, zaordynowal uprzatniecie wszystkiego(!) z blatu i wybyl na reszte dnia. Nie powiem, przymusowe sprzatanie zaowocowalo zapelnieniem kosza. Skad tyle niepotrzebnych rzeczy na moim biurku?
Postanowilam skorzystac z obecnosci pana naprawiacza i zwrocilam jego, jakze cenna uwage na szufladke. Pokiwal glowa, stwierdzil: da sie zrobic, po czym ja wyjal. Jak wyjal to odslonil zawartosc ponizszej szufladki i zdebial. Stal dobra minute wpatrujac sie w zawartosc i przenoszac wzrok z szufladki na mnie i spowrotem.
- Co to? – wydukal odzyskujac glos
- Herbatka – odpowiedzialam niewinnie, nie rozumiejac zdziwienia. Jestesmy przeciez w krolestwie herbaty. W kraju ktory wymyslil afternoon tea.
- Az tyle?
Pan Naprawiacz nie mogl uwierzyc ze:
a) ktos moze potrzebowac az tyle herbat
b) istnieje tyle rodzajow (rodzaji??? Do slownika pora zajrzec) herbat (10)
c) po co targac drzewo do lasu (znaczy przynosic wlasna jak na stolowce daja za darmo (najtansze smieci znaczy sie)

Od dzisiaj funcjonuje w umysle pana Naprawiacza nie tylko jako wariatka przyjezdzajaca do pracy na rowerze niezaleznie od pogody, ale rowniez jako swiruska od herbaty.

Gacie

Z treningu wczorajszego nici. Chociaz moze nie do konca? Nie pobiegalam, bo dopedalowalam do domku w godzinach pozno-wieczornych zmeczona, glodna i zniechecona. Po pracy wybralam sie do lekarza z pytaniem, co i dlaczego? Jako ze w Londynie lekarza wybrac sobie nie mozna bo przydzielaja Ci tego, ktory mieszka najblizej, do swojego musialam sie wybrac na drugi koniec miasta. Teoretycznie powinnam ich poinformowac o przeniesieniu w odlegle, wschodnie krance i dostac lekarza w swojej okolicy, ale klinika w Kensington & Chelsea jakos bardziej do mnie przemawia (moze Kyle Minogue spotkam to poprosze o autografik dla Rysia). Niestety, wygoda uczeszczania do lekarza w eleganckiej dzielnicy wiaze sie z koniecznosci turlania tamze. Pani doktor byla bardzo pomocna i stwierdzila, ze to z czym do niej przychodze, to moze byc to co podejrzewam, a moze byc cos kompletnie innego. I w zasadzie mozemy zrobic badania, ktore nie wyklucza tego ale i nie potwierdza tamtego. Z gabinetu wyszlam rownie madra jak do niego weszlam ale przynajmnej ze zleceniem na badania krwi, co bylo niejako celem wizyty. Doturlanie do domu zajelo ponad godzine (musze pamietac o zakupie lampeczek do rowerka bo niechybnie jazda po ciemku skonczy sie niedobrze). Z tego wyniklo ze aby zobaczyc lekarza musialam przepedalowac 23km. Calkiem jak za sanacji. Ale przynajmniej jakis ruch byl.

Dodatkowo dowiedzialam sie wczoraj z blogu Midi o kosmicznym wdzianku firmy CW-X. Teraz mam w glowie tylko jedno – JA JE CHCE. I tu nasuwa sie pytanie, czy moje amatorskie bieganie wystarczy by usprawiedliwic astronomiczna cene takowych gaci? Robi sie coraz zimniej i zaczelam sie rozgladac za dlugimi getrami ale placic za nie az tyle? Od wczoraj wyszukuje wszelkich informacji na ich temat i to co powtarza sie w kazdej opinii to: cudne. Niewiele firm zajmuje sie ich sprzedaza w UK. Znalazlam nawet pare o 30% taniej (co juz byloby w miare rozsadna cena), niestety nie ma szans bym zmiescila sie w rozmiar 10. Probuje targowac sie same ze soba, ze moze moglyby byc nagroda za jakis dobry czas na najblizszych biegach. Niestety, w najblizszym czasie nie wypada nic co pozwolilo by na PB. 2 listopadowe biegi, to bardziej zabawa niz dokonanie sportowe (Hell Run I Saab X Turbo), grudniowy Santa Run tez sie raczej nie nada. Z tego wychodzi ze dopiero marcowy polmaraton bylby wart nagrody. A to oznacza 5 miesiecy marzniecia i marzenia o gaciach.

środa, 14 października 2009

Plany a motywacja

Lubie planowac moj biegowy kalendarz. Zazwyczaj rozgrywa sie to w kilku aktach. Zaczyna sie od euforii. Przegladanie setek biegow i decyzja, ktory zostanie zaszczycony moja obecnoscia. Potem zadowolenie z siebie, ze juz sa, wybrane, zarezerwowane. Ogromna chec trenowania, biegania, moze nowy ciuch. Lenistwo i wyzszosci innych rzeczy nad regularnym treningiem. Wyrzuty sumienia, nagly zryw biegowy gdy data zaznaczona czerwonym mazakiem zbliza sie nieublagalnie. Euforia samego wydarzenia i zlosc na wlasne lenistwo ktore nie pozwolilo na lepszy wynik. Gorace postanowienie poprawy na kolejnym biegu.

Londyn jest miejscem, gdzie nikogo nie trzeba namawiac do biegania. Nie wazne, gdzie i o jakiej porze. Czy to Hyde Park o 5 rano, doki w poludnie lub Tamiza o 3am. Zawsze mozna spotkac kogos kto biega. Tu nie trzeba nikogo kusic darmowkami rozdawanymi po biegach, tu ludzie placa aby moc pobiegac. Fakt ze przebieglo sie iles tam 5k, 10k czy polmaratonow nie imponuje nikomu. Maraton to jedyne slowo powodujace unszenie sie brwi w lekkim niedowierzaniu, ale raczej tylko dlatego ze tak trudno sie do londynskiego dostac.

Od kilku dni, a w zasadzie od zapisu na marathon paryski kompletuje biegi, ktore mnie do niego doprowadza. Musze te treningi rozbic na mniejsze jednostki, tak by nie przerazaly.

Dodatkowo motywacja do biegania ma byc nowy Garmin Forerunner. Niestety to dosc droga zabawka. Za kazdy wykonany trening (lub kazde 10km jezeli trening jest dluzszy) do swinki skarbonki trafia funt. Mam nadzieje ze sie wyrobie do marca.

Jesienne treningi

W Polandii dzis pada. Snieg. Ja tu wszystkim opowaidam o cudownej polskiej, zlotej jesieni. O cieplym sloneczku rozgrzewajacym twarze, fontannach kolorowych lisci, babim lecie. A tam pada. Z samego rana dostalam fotke od brata. Brrrrr. A ja narzekalam ze mi tutaj zimno. Dzis mamy bardzo mile, lagodne, wilgotne powietrze dla odmiany.
Jak obiecalam, tak zrobilam. W poniedzialek w planie byly 3-4 delikatne mile. Jako ze Nike ciagle sie nie spisuje z wypuszczeniem na rynek czerwono-czarnej opaski (a obiecali na poczatku wakacji), ciagle jestem pozbawiona licznika. Opracowalam zatem trase na mapmyrun, ciepla czapeczka na glowe i w droge. Wydluzylam sobie trase, zahaczajac o City Airport. Zawsze mnie zaskakuje jak niewiele miejsca potrzeba by zrobic lotnisko. Ot kawalek paska na samym srodku wody I juz. A w Polsce tyle powojskowych lotnisk stoi odlogiem I zarasta krzaczorami. Bieglo sie bardzo dobrze. Mialo byc easy wiec bylo, nie wychylalam sie poza moja “comfort zone”. Lubie takie bieganie, gdzie nie musze pilnowac czasu, trasy, tempa. Moge sobie biec I biec I biec. Nie padalo wiec po drodze mijalam o wiele wiecej biegajacych niz ostatnim razem. Dzis bedzie trening szybkosciowy wiec chyba rozloze moja bieznie.

niedziela, 11 października 2009

"The will to win means nothing if you haven't the will to prepare. "

Wola zwycięstwa, tak niewątpliwie tkwi we mnie gdzieś tam głęboko. Zwyciężyć własne lenistwo, niechęć do porannego wstawania, zamiłowanie do długiego wylewania się w łóżeczku, ból, zmęczenie. Zwyciężyć. Osiągać wyniki, poprawiać czas. Tak, wola jest. A jak u mnie z chęcią do przygotowania? Gorzej, na pewno gdzieś tam jest, ale schowana jeszcze głębiej niż chęć osiągania tego wszystkiego.
Zawsze znajdzie się coś co stanie na drodze, co będzie ważniejsze.
Od przyszłego tygodnia ma być lepiej. Tak obiecywali w prognozie pogody. Mówili, że Wiola powiesi plan treningowy na wewnętrznej stronie drzwi od szafy, tak by był jedną z pierwszych rzeczy, które widzi rano i będzie próbowała trzymać się go ściśle przez cały tydzień. I really look forward to it.

czwartek, 8 października 2009

Wiadomosci

Dobre wiadomosci powinny zawsze nadchodzic rano. Wtedy czlowiek ma zagwarantowany dobry humor na caly dzien.
Rozsiadlam sie przy biureczku z porannym kubekiem mleka (zimnego) i zaczelam przegladac maile (prywatne). Przynajmniej 10 niechcianych/niezamawianych reklam (tradycyjnie). A wsrod nich wiadomosc (dobra). Zostalam przyjeta w szeregi Kobiecego Teamu Biegajacego. No to sie doigralam. Teraz moje dreptanie juz nie jest tylko moje. Jezeli zawiode, to nie tylko siebie. Ta mysl mobilizuje.

Decyzje

Jedna decyzja, wydarzenie, slowo potrafi czasem zmienic cale zycie. Podjelam wczoraj takie dwie: jedna prawdopodobnie zmieni zycie kogos, kto jeszcze o tym nie wie – poszlam oddac krew. Druga, jezeli dojdzie do skutku, odmieni moje. Podobno marathon odmienia czlowieka. Po przekroczeniu lini mety nie ma juz odwrotu. Tak slyszalam. Nie chcieli mnie w Londynie? Dobrze. Postanowilam zatem zwrocic sie do odwiecznego wroga Anglikow. Zapisalam sie na marathon paryski. Czy moze byc cos piekniejszego niz wiosna w Paryzu? I ja konczaca 42.195km (dziekujemy bardzo krolowo angielska za ten dystans) z usmiechem na twarzy? OK. Nie wybiegajmy z marzeniami az tak. Niech bedzie, I ja w ogole konczaca marathon.
Prosze wypatrywac biegacza z numerem 34781 – to bede ja.

środa, 7 października 2009

Nocne bieganie

Wrocilam pozno do domu z "wycieczki krajoznawczej" po polnocnym Londynie. Na szczescie Orientacja moje drugie imie, wiec trafilam. 11km na rowerze zamiast mnie zmeczyc nakrecilo jeszcze bardziej. Stwierdzilam, ze pojde pobiegac. Pogoda nie zachecala. Lato (czyli: "raczej nie pada") definitywnie sie skonczylo i weszlismy juz w druga, dostepna w Anglii pore roku, czyli: "raczej pada". Padalo. I wialo. Chwilami boczny podmuch byl tak silny ze mialam wrazenie ze gdyby nie balustrada to wyladowalabym w doku.
Po drodze mijam przeszklona silownie. Wszyscy drepcza na biezniach, wpatrujac sie w sciane. Ramiona opuszczone, zgarbieni - cala ich sylwetka az krzyczy ze robia to za kare. A wystarczyloby sie odwrocic. Maja taki wspanialy widok za oknem. A jeszcze lepiej - wyjsc na zewnatrz. Niestety, na zewnatrz klima nie dziala, za zimno, za wietrznie, za mokro, nie ma TV.
Jeden z nich mnie dostrzega i kreci z niedowierzaniem glowa. Usmiecham sie od ucha do ucha i przemykam szybciutko zanurzajac sie w mrok pochmurnej nocy. Zimne krople deszczu chlodza rozpalona twarz. Jeszcze jedno okrazenie i wracam do domu.

poniedziałek, 5 października 2009

Royal Victoria Dock




Jedną z moich ulubionych tras jest rundka wokół doków. Lubię tu biegać, to miejsce odpręża, pozwala zapomnieć na chwilę o wszystkim, uporządkować to, co rozsypane.

Najpierw truchcikiem wśród labiryntu uliczek, 30stopni w górę (dobre na rozgrzanie ud), mostem nad kolejką, 30 stopni w dół, przesmykiem pomiędzy akwariami (bloki z oknami na całą szerokość ściany i mieszkańcami nie przyjmujacymi sie takimi drobnostkami jak zaslony) i juz jestem nad wodą.

Jest cos magicznego w tym miejscu. Wysokie zurawie z majestatycznym spokojem i obojetnoscią spogladają na wznoszace sie na drugim brzegu wiezowce i centrum wystawiennicze Excel. Labedzie pływają leniwie pomiedzy kołyszacymi sie zaglówkami.
I nie jestem chyba jedyna bo po drodze mijam innych biegajacych. Zabawne, zawsze biegne pod prąd.

Robie rundke wokol doku, 80 stopni w gore i obowiazkowy przystanek na moscie dla złapania oddechu. A widok zapiera dech. Za plecami wąska wstega City airport z samolotami startującymi tuz nad moją glową. A przede mną Londyn. Moj Londyn: cichy, nieruchomy, magiczny. Rozblyskające tysiacem swiateł biurowce Docklandow, kopuła O2, w oddali wieza BT mrugająca do mnie na czerwono.
Dzis uroku dodaje ksiezyc w pelni zawieszony nad opuszczonym młynem. W jego srebrzystej poswiacie woda w doku wydaje sie byc czarniejsza niz zwykle.

Trudno sie wyrwać spod uroku tego miejsca i tak zamiast jednego okrazenia robie dwa. I tylko cichy glos rozsądku podpowiada ze pora wracać.

czwartek, 1 października 2009

Przed-maratonowa goraczka

Po miesiacach oczekiwania organizatorzy Virgin Marathon nareszcie zaczeli rozsylac zawiadomienia. Ehh zamiast normalnie zamiescic liste wybranych na stronie to bawia sie w podchody i torturuja 120 tysiecy biedakow.
Kazdy dostanie magazyn. Podobno gazetka z kawalkiem materialu to znak odrzucenia, ale jezeli nie wyrazilo sie checi na poswiecenie wpisowego na jakis wzniosly cel to wtedy tez nie dostaje sie ciucha. Wiec skad ja mam wiedziec?
Z 5 znajomych dwoje juz dostalo gazetki z czego jeden na pewno sie dostal.
Odliczam godziny do momentu gdy bede mogla stad wyjsc i popedzic do domu. Czy pan listonosz juz u mne byl?

poniedziałek, 28 września 2009

Powinnam

Powinnam spac do poznego popoludnia dzis. Otworzyc oczy i z wysilkiem podniesc sie z lozka. Walczyc z obolalym cialem o kazdy ruch. I czuc satysfakcje, wieksza niz bol zmeczonych miesni.
Dzis powinien byc pierwszy dzien mojego zycia ze swiadomoscia ze sie udalo, ze ukonczylam swoj pierwszy maraton. I ze chce przebiec kolejny.

Zamiast tego siedze przy biurku, w jednym z hoteli gdzies na londynskim Holbornie i mysle o tym ze powinnam. Wszystko mialam zaplanowane a zycie, jak zawsze na biezaco weryfikuje moje plany i zmienia je bez uprzedniego zawiadomienia. Jakims cudem nie obejmuje go zasada 30 dniowego terminu zawiadomienia. Czy nawet obowiazku pisemnego poinformowania osoby zainteresowanej (czyli mnie) o tym ze ten caly misterny plan utkany z jej marzen i ambicji zostanie zdmuchniety w jednej chwili.

Powoli zbieram strzepki tego planu i odbudowuje go na nowo. Nie udalo sie przebiec Warszawskiego maratonu, bedzie inny. Juz za kilka tygodni dowiem sie czy dostane miejsce w londynskim. Szanse sa marne ale nie trace nadziei. Ani zapalu. W ubieglym tygodniu zalozylam trampki i poszlam na leciutkie rozbieganie. Zero treningu od poczatku sierpnia dalo o sobie znak. AJuz zapomnialam jakie cudne uczucie daje pokonanie wlasnych slabosci, ta prosta czynnosc stawiania jednej stopy przed druga. W tym tygodniu absolutnie NIE planuje pobiegac 3 razy. (to w razie jakby mnie jakis szpiegulec podsluchiwal). Zadnych planow

sobota, 18 lipca 2009


Smutno mi. Straszliwie. Po głowie w kółko kołacze sie wczorajsza wiadomość od mamy:
"Dziadzio kazał ci powiedzieć że cię kocha. Spytałam czy zaczeka jeszcze troche, odparł że nie, juz nie. Dziadzio zmarł o 4 nad ranem"

Nie umiem znaleźć sobie miejsca. W pracy jakoś sie trzymałam, wszyscy chodzili koło mnie jak koło jajka bo w każdej chwili oczy napełniały mi się łzami. A dziś jestem sama. TaZ wybył do pracy więc tylko ja i moje wspomnienia i myśl że nawet mnie nie ma obok by towarzyszyć mu w tej ostatniej drodze.
Będzie mi go bardzo brakować. To on dał pierwszy młotek i pozwalał marnować gwoździe na zbijanie krzywych skrzynek na jabłka, które potem musiał poprawiać. On zabierał do lasu i pokazywał muchomora, przynosił "kanapki od zajączka" i moje ukochane surojadki. On łatał dziurawe garnki i kleił przebitą dętke. Robił ciepłe skarpety na drutach i pozwalał wygrywać w durnia. On siedział cierpliwie na siedzeniu pasażera, gdy ja bezlitośnie katowałamm sprzęgło w jego "maluchu" ucząc sięprowadzić. Był mmodelowym Dziadziem, ciepłym, wesołym.
A miałam zadzwonić do niego w czwartek, porozmawiać choć chwile, bo trudno mu było mówić, usłyszeć jego głos. Ale jak zwykle zabiegałam się, zasnęłam za wcześnie. Ten niewykonany telefon zostanie już we mnie na zawsze.

Poszłam pobiegać. By zająć czymś myśli i zmęczyć ciało. Od tygodni narzekałam na deszczową pogodę więc dziś zaświeciło piękne słoneczko. I też było źle. Za gorąco, do tego wiatr, który prawie mnie cofał. Z 2h przebieżki wyszło 50minut wokół doku, plus troche schodów. Trudno sie wbić ponownie w rytm treningów. Ciągle brak czasu, i miliony wymówek. Muszę przeorganizować wieczory aby znaleźć tę godzinkę. Z dobrych rzeczy pozostaje przynajmniej droga do pracy. Codziennie 22km na rowerku z 2 zabójczymi górkami robią swoje i przynajmniej czworogłowe mi pracują. Przydadza się do podbiegów.

środa, 15 lipca 2009


Back on track

Bieżnia skręcona, plan wisi na ścianie, buty przygotowane, motywacja sięga niebu- zaczynam moje przygotowania do maratonu. Zaczęłam od 6 tygodnia. Troche się obawiam opuszczonych 5 tygodni, ale myslę, że jeżeli utrzymam resztę treningu w ryzach to będzie dobrze.
Plan na wczoraj:
1M truchtu na rozgrzewke, 8x 400m szybko z 200m truchtem, 1M truchtu na koniec.

Nowa mp3 dotarła wczoraj więc już nie miałam żadnej wymówki aby wykręcić się od biegania. Początek zapowiadał się obiecująco. Nie męczyłam sie za bardzo, pierwsze 2 szybkie odcinki były prawie przyjemne. Przy trzecim coś zaczeło mi świtać. Przy czwartym padałam. Minęło juz ponad 50 minut a ja zaliczyłam dopiero niecałe 3k? Przecież ja 10 biegam poniżej godziny. I dopiero wtedy do mnie dotarło. Bieżnia pokazuje odległość w milach, nie km. Więc zamiast 400m robiłam prawie 800.
Całość zajęła mi 75minut. I pomysleć że rok temu miałam problem z przebiegnieciem 60s ciągiem. Niesamowite.

Dzwoniłam dziś do Nike. Nowa opaska ma być dostępna od 1 sierpnia. Już nie mogę sie doczekać. Akurat na czas bo 2 sierpnia mam 10k. Plan? W okolicach 50min.

poniedziałek, 29 czerwca 2009

Lekcja Pokory



Niedziela, 14 czerwca. Pol maratonu w Southend-on-Sea
Pobudka 6 rano.
- Bedzie dobrze, dasz rade - powtarzam sobie w duchu probujac uspokoic skolatane nerwy. Przeciez to nie jest pierwszy raz, wiem ze dam rade. Dalam 3 miesiace temu wiec tym razem nie moze byc inaczej.
Nie dam rady nic przelknac, przelyk zacisnal sie w supel. Skad te nerwy? To przeciez tylko bieg.
Tylko bieg? 'Tylko biegiem' jest ten pierwszy, potem kazdy nastepny to oczekiwania, nadzieje, ambicje by byc lepsza. By zdobyc dodatkowe kilka sekund, moze minut?
Swiadomosc opuszczonych treningow doklada sie do zdenerwowania. W drodze nad morze probuje wcisnac w siebie troche krakersow. Potrzebuje weglowodanow a moj przelyk odmawia posluszenstwa.
Ledwie 8 rano a slonce juz bezlitosnie wspina sie po niebie. Nie bedzie latwo. Czuje sie kompletnie nieprzygotowana psychicznie. Czuje sie zbyt pewnie i ta pewnosc mnie przeraza. Dodatkowo "te dni" nie mogly wybrac odpowiedniejszego momentu. Akurat dzis?

8.30 Zapomnialam agrafek. Zawsze przysylaja razem z numerem. Rozgladam sie goraczkowo za czyms czym moglabym przypiac numer startowy. Znajduje pudelko agrafek w namiocie z zapisami. 1.5h do biegu. "Po co ja to robie? Przeciez nikt mnie nie zmusza bym wstawala rano i cierpiala katusze. "
9.00 Znajduje znajomych biegnacych ze mna. Ich obecnosc wcale nie dziala dobrze. Czuje dziwna presje. By pobiec lepiej. Kazdy tego oczekuje:
- Przeciez ostatnio pobieglas swietnie, tym razem pewnie wyprzedzisz nas o cale okrazenie.
Usmiecham sie niepewnie. To bieg dla przyjemnosci (o ile mozna tak nazwac 2 godziny w upalnym sloncu), biegne dla siebie, dla wlasnej satysfakcji. Jaka presje musza miec profesjonalni biegacze? Zaczynam doceniac i podziwiac ich opanowanie i sile psychiki.
9.50 Ostatni uscisk, poklepanie po ramieniu. Ustawiam sie na lini startu.
10.00 Poszlo. Zaczynam lekko, znam swoj rytm, znam swoje cialo. Staram sie nie wyrywac do przodu za innymi, skupic sie na oddechu i pracy rak. Pierwszy utwor na mojej playliscie jest bardzo spokojny. To po to by ukoic skolatane nerwy, by spowolnic ruch nog, ktore nakrecone jak sprezyna wyrywaja sie do przodu. To nie 100m, jeszcze bedzie czas. To pierwszy bieg bez opaski Nike. Dopiero teraz docenilam jak bardzo przywyczailam sie do tej malej zabawki mowiacej mi w jakim tempie biegne.
1 mila - 9 minut
3 Mila - 29 minut
Minuta do tylu. ale nie daje rady podnosic nog szybciej. Slonce pali niemilosiernie, plastikowe kubki z woda podawane na trasie nie wystarczaja by ugasic pragnienie. Mokre gabki wysychaja za szybko.

5 Mila - juz nie patrze na czas, mysle tylko o tym by posuwac sie do przodu. Nie lubie kilku okrazen. Gdy nie znam trasy po prostu pre do przodu w nadziei ze juz niedlugo, za nastepnym zakretem bedzie mile zaskoczenie: drzewo dajace upragniony cien, nowy postoj z woda, zmiana krajobrazu. Niestety czeka mnie jeszcze jedno okrazenie po rozpalonym asfalcie. Jest odplyw wiec nie ma co liczyc na obiecana bryze znad morza.

6 Mila - walcze z soba. Czy biec dalej czy dac sobie spokoj. Brak treningu w ostatnich tygodniach daje znac o sobie. Upal + wysilek + okres nie jest najlepszym polaczeniem.

7 Mila - koncze okrazenie, nie dam rady na drugie. Woda juz nie pomaga, ide co chwilka zrywajac sie do chaotycznego truchtu, robi mi sie slabo. Zakret, moge pojsc prosto i wrocic na start lub zawrocic i biec dalej. Zawracam. Podbiegam 100m i schodze na trawe. Walka ciagle trwa.
- Nie mozesz sie poddac. musisz ukonczyc
- Daj sobie spokoj, to juz przestalo miec sens. Spogladam na zegarek, 1h15. Czy dam rade? Czy mam w sobie sile na kolejna godzine tortur?
Wracam na trase i biegne dalej. Nie poddam sie, nie moge. Mroczki przed oczami doprowadzaja mnei do pionu. zdrowie jest wazniejsze niz zraniona duma. Schodze z trasy i wracam brzegiem morza na linie startu.
Na ostatniej mili mijaja mnie ci ktorzy dali rade, ktorzy nie zawalili treningu i przygotowan, ktorzy nie byli zbyt pewni siebie. Pedza do mety a ja wloke sie noga za noga. Na zakrecie czeka Michal. Podaje reke i pomaga isc dalej.
Trzeba oddac chipa. Gapie tak szczelnie obstawili trase ze jedyny sposob by przedostac sie do obcinaczy chipow jest przez linie mety. Gapie probuja zagrzac mnie do boju, bym biegla, bo przeciez meta jest juz tu w zasiegu 20metrow. Czy naprawde nie moge sie zebrac do biegu? Ide ze spuszczona glowa, unikajac wzroku innych bo czuje sie jak oszust. Nie zasluzylam na przekroczenie tej linii. Maty piszcza pod moim naciskiem, odliczajac moj czas. 1h42 minuty. Ktos wiesza mi na szyi medal ukonczenia i poklepuje po ramieniu gratulujac doskonalego czasu. On nie wie...

Lezymy na kocu, opalajac sie i czekajac na reszte znajomych. Szampan przygotowany w torebce na swietowanie triumfu teraz smakuje gorycza. Nie mam odwagi przyznac sie ze nie ukonczylam.
Neil 1h44. To ledwie 2minuty po mnie. Jak on to robi? Jezeli byl w stanie przebiec maraton w 4h 11min z 5 tygodniowym przygotowanie to nic mnie nei zdziwi. Mark patrzy w bok:
- Nie dobieglem, dalem sobie spokoj po 5milach - mowi usmiechajac sie.
Wiec to nie tylko ja. Zaczyna do mnie docierac, ze nie mam sie czego wstydzic. Przeciez wstalam o 6 rano w niedziele podczas gdy normalni ludzie jeszcze spali. I dalam z siebie wszystko na 7 milach w upale. Poswiecilam wiele godzin na trening. I przedlozylam zdrowie ponad dume i chec ukonczenia biegu za wszelka cene.

Numer startowy i medal wisza na samym srodku tablicy w pokoju. Przypomina ze nie wystarczy chciec. Przypomina ile znaczy regularny trening. Przypomina ze stac mnie na wszystko, na zrezygnowanie w odpowiednim momencie tez.