poniedziałek, 4 lutego 2013

Chirunning, czyli czemu ja zawsze muszę inaczej



Nareszcie. Wujkowi amazonowi się nie spieszyło (książkę zamówiłam w święta ) ale nareszcie jest. Plan na połówkę obejmuje 16 tygodni treningu. Mi pozostało tylko 8. W zasadzie nie nastawiam się na żaden konkretny czas. Ot dobiec do końca w stanie zachęcającym do dalszego biegu. Aczkolwiek mam nadzieję zmieścić się poniżej magicznej dwójki. Zastanawiam się jak dopasować ten plan do czasu jakim dysponuję.

Plan treningu różni się od standardowego planu z interwalami, podbiegami i nabijaniem kilometrów. Owszem interwały są, ale nie szybkościowe a umysłowe. Tu nacisk kładziony jest na jakość nie ilość. Będę się chyba starać w miarę możliwości dopasowywać kilometraż i czas treningów do tygodnia 9 z uwzględnieniem aktualnej kondycji koncentrując się jednak na ćwiczeniach z tygodnia pierwszego. Bo nic mi nie da skupienie się na wydłużaniu kroku jeżeli nie opanowałam jeszcze postawy. Rozsądne rozwiązanie, prawda?

Zacznijmy zatem od początku. Od kwietnia miałam problem z kolanami. Pojawił się nagle, powalił na ziemie i nie puszczał przez długi czas. Wiedziałam ze COŚ robię źle, ale nie miałam pojęcia co (podejrzewałam stepper jako głównego zdrajcę, ale z cała pewności był on tylko współwinowajcą)Zawiesiłam dresiki na kołku i czekałam, czekałam, czekałam a ból jak był tak nie przechodził. Czekając na opinie kogoś kto się zna i na potwierdzenie, że biegając nadal nie zrobię sobie większej krzywdy podczytywałam o bieganiu innych cichutko tęskniąc  U Scotta Jurka trafiłam na Chirunning. Całkiem przypadkiem w tym samym czasie polecił mi je znajomy z maratońskiego wątku, który o bieganiu wie to i owo (tak naprawdę to wie bardzo dużo i będąc na forum od 2009 nauczyłam się od niego więcej niż z jakiejkolwiek przeczytanej książki/czasopisma/portalu biegowego). Książkę zdobyłam i zagłębiałam się w lekturę w rzadkich momentach gdy Tygrys nie potrzebował mojej uwagi i nie musiałam się uczyć.


Zawsze myślałam (jak zapewne większa cześć amatorów biegaczy), że biegam tak a nie inaczej ponieważ tak po prostu jest. Nogi same układają się w dany sposób, reszta ciała za nimi podąża i tyle. To mój styl. Naturalny. A skoro tak rusza się moje ciało to nie może to być dla niego szkodliwe. I przede wszystkim nie da się tego zmienić. No i tu się myliłam.



Ćwiczenie nr 1

Stań przed lustrem. Zamknij oczy. Wczuj się w swoje ciało. Ustaw stopy równoległe do siebie. Wyprostuj plecy, ramiona, szyję, głowę. Palce u dłoni zwisają luźno, wyprostowane. Sprawdź w myślach swoją postawę.



Oczami umysłu prześledziłam poszczególne części ciała: stopki ok, plecy proste, jest w porządku.

Otwórz oczy i sprawdź postawę w lustrze.

Dobrze że Grecy nie wzorowali kolumny korynckiej na mnie. Wszystko by im się zawaliło z wielkim hukiem.
Stopy: za 10 druga, ramiona zgarbione, głowa za bardzo odchylona do tylu, nawet palce u rąk zgięte  Jak można się tak pomylić ? Przecież to moje ciało i powinno robić to co mu każę. 'No ładnie' pomyślałam 'jeżeli tak się zaczyna moja przygoda z chirunning to co będzie dalej?'

A dalej to już było tylko gorzej. W miarę czytania okazywało się ze popełniam wszystkie kardynalne błędy:

Postawa: zamiast tworzyć kolumnę od stóp po czubek głowy ja pochylam się od pasa lub prostuję nadmiernie odchylając do tylu

Ręce: zamiast pracować łokciami do tyłu nigdy nie przekraczając dłońmi środka ciała ja pompuję nimi do przodu jakbym boksowała niewidzialnego wroga, dodatkowo bujając się na boki niczym pijany marynarz

Krok: zamiast krótkich szybkich kroków i lądowania na śródstopiu ja wydłużałam krok lądując ciężko na pięcie:  łup łup  łup. Zwłaszcza na bieżni lubiłam sobie tupać jak stado dzikich mustangów  Zamiast unosić pięty wysoko do tylu ja szurałam nimi po podłożu zwiększając czas pozostawania w kontakcie z podłożem i zwiększając obciążenie stawów, lub podnosiłam kolana wysoko w górę lądując przed sobą.

Odłożyłam książkę i spoglądałam na nią z przerażeniem w oczach. Jak to możliwe by moje ciało aż tak bardzo się myliło w ocenie tego co dla niego dobre? Czy to oznacza, że przez ostatnie 4,5 roku robiłam sobie krzywdę?

Poszłam pobiegać  Zamiast dreptać bezmyślnie zaczęłam wsłuchiwać się w swoje ciało. Jak zwykle obudziła się we mnie przekora: 'No dobra panie Dreyer. Zobaczymy jak się sprawdzi pana teoria w praktyce'. Zatrzymałam się i wyprostowałam wedle zaleceń: głowa, ramiona, biodra i stopy tworzyły prostą linię. Następnie trzymając całe ciało w jednej linii pochyliłam się do przodu, od kostek. Uwaga padam! By zachować równowagę i nie paść na pysk musiałam wystawić stopę. Dalej poszło jak z rozpędzoną lokomotywą. I nie było źle  Biegłam bez wyraźnego wysiłku. Tak jakby ktoś ciągnął mnie na linie a ja musiałam się tylko temu poddać. Hmm czyżby to faktycznie działało? Przestałam się koncentrować i pozwoliłam ciału wrócić do zwyczajowej postawy. Poczułam się jakbym zaciągnęła ręczny hamulec. Automatycznie zwolniłam i czułam ze muszę walczyć z potężną siłą by utrzymać dotychczasowe tempo.
Po kolejnych treningach mięśniami które bolały mnie najbardziej były ... mięśnie brzucha, napinane by utrzymać postawę.





Cała idea Chirunning polega na zaprzestaniu walki z własnym ciałem i grawitacja. Bieganie powinno być przyjemne, relaksujące i bezurazowe. W tym celu należy przeciągnąć grawitację na naszą stronę a nie tworzyć z niej wroga. Tak jak w T'ai Chi siła napędowa naszego organizmu znajduje się w jego centrum (tuz za pępkiem). Należy zatem zminimalizować opór pozostałych członków (ręce i nogi) tak by podążały za resztą ciała. A zatem luźna miednica, biodra, mięśnie nóg  ręce zgięte pod katem prostym luźno poruszające się ruchem wahadłowym do tylu. Napęd ma pochodzić z wewnątrz. Nie z mięśni ud. Dreyer nie propaguje również siłowego podejścia do biegania, czytaj: godzin spędzonych na siłowni. To nie mięśniami się biega, ale głową. Zaleca raczej ćwiczenie odpowiednich mięśni w biegu czyli tam gdzie będą używane we właściwy sposób. To mi akurat odpowiada bo siłowni u nas nie ma (chyba że liczyć te marne 4 ciężarki przewracające się w garderobie)



Aby wykorzystać grawitację należy trochę pochylić się całym ciałem. Takie wychylenie spowoduje, że siła grawitacji pociągnie nas do przodu. Zmieni się środek ciężkości i stopa nie będzie lądować przed nami ale pod. Dzięki czemu odciążymy stawy. To tylko taki zarys całej filozofii.

Pierwsza książka 'Chirunning' (w Polsce wydana pod tytułem 'Bieganie bez wysiłku') skupia się na wprowadzeniu w podstawy Chirunning. Jest pełna ćwiczeń: rozluźniaczy stawów do wykonywania przed każdym biegiem, ćwiczeń na co dzień wspomagających utrzymanie odpowiedniej postawy i wczucie się we własne ciało. Autor mówi również jak przygotować samemu plan treningowy na podstawie obserwacji swojej kondycji. Plus kilka luźnych porad związanych z bieganiem, uczestnictwem w biegach i odżywianiem.

Ja chciałam jednak coś bardziej usystematyzowanego. Wujek amazon podpowiedział, że oto w ubiegłym roku wyszła książka koncentrująca się na przygotowaniach do półmaratonu i maratonu. Musiałam ja mieć. Przyszła w środę. Patrzyłam na jej lśniącą okładkę, zastanawiając się co kryje w środku i czekając z niecierpliwością na moment gdy będę mogła spokojnie poczytać. Niestety musiałam poczekać ze względu na wyższość nieuchronnego egzaminu z historii i kultury UK. Na szczęście egzamin już za mną (zaliczony, jakby ktoś pytał) a przede mną całe 3 tygodnie ferii (w zasadzie już 2 bo tak na raty piszę posta), które będę mogła poświęcić na zgłębianie tajników bezurazowego biegania metoda Chi (w chwilach gdy Tygrys da mi wolne). Tygrysek się rozchodził i staje się prawdziwym długodystansowcem  odbywa wyprawy czterokrokowe, ale bynajmniej nie idzie na łatwiznę  W garści kierownica i maszeruje. Czyżby zamiast Mo Farrah rósł mi Vettel?

Bardzo ciekawa lektura. 

niedziela, 3 lutego 2013

Śnieg, deszcz i mgła

Popadało u nas trochę dwa tygodnie temu. Taka mała wizualizacja ile może napadać przez kilka dni (w ogródku u rodziców mam takie małe mierniczki śniegu)


Nie mniej jednak udało mi się pobiegać (jak już pług śnieżny przejechał kilka razy). Łydki bolały mnie potem jeszcze 3 dni. Czułam się jak po maratonie w Paryżu gdy przez 2 dni schodziłam po schodach tyłem. Chwilowo zrezygnowałam zatem z torturowania łydek na zewnątrz i ćwiczyłam aeroby i jogę w zaciszu salonu.

W sobotę w ramach sesji mieliśmy mało zajęć. W związku z tym zapakowałam biegowe wdzianko z planem pobiegania po Warszawie. Wiadomo, w mieście cieplej i chodniki jako tako odśnieżone. Szkoda tylko, że zapomniałam o butach. Wieczór był cudnej urody z księżycem w pełni i skrzącym się mrozem. Odbiłam sobie w niedzielę po powrocie do domu. W międzyczasie znowu popadało. Nie chcąc wyeliminować łydek na kolejne kilka dni założyłam Vibramki. Bez skarpetek (jeszcze nie dorobiłam się biegowych palczatek). Jak szaleć to szaleć. Naciągnęłam getry ile się dało. W pierwszej chwili palce zdębiały (górna część VFF to przewiewna siateczka), ale gdy tylko zaczęłam biec stopy rozgrzały się i zimno w ogóle mi nie przeszkadzało.  Już rozważałam zakup Yaktraxów aby móc śmigać spokojnie po śniegu a tu się okazuje, że mam doskonałe buty na takie okazje. Vibramki pięknie trzymały się nawierzchni. Wcale nie ślizgały się na pokrytej lodzie drodze ani na cieniutkiej warstewce śniegu która tam zalegała. Biegło się lekko i przyjemnie. Tylko zimno. W połowie drogi słońce zaszło i temperatura gwałtownie spadła do -18C. Zanim dobiegłam do domu mróz szczypał w uda dość boleśnie.


W ubiegłym tygodniu znowu popadało ale dla odmiany deszczem. Nie zrażona naciągnęłam VFF i poszłam ... pływać. Roztapiające się tony zalegającego śniegu tworzyły wieeelkie kałuże. Już po pierwszym kilometrze miałam przemoczone buty i skostniałe stopy. Rozsadek wziął górę i po 2,5km wróciłam do domu.

W środę dla odmiany dopadła nas mgła. Widoczność na ok 40m. Biegało sie jak na Biegunie. Tam w niewidocznej niedalekiej oddali są drzewa, domki i inne.



Wczoraj nie ryzykowałam i przeprosiłam się z Nike'ami. Zrobiliśmy bardzo przyjemne 7km.  Oj, do tyłu jestem z kilometrażem pod ten półmaraton, ale nic na siłę. Po 2-letniej przerwie nie zacznę nagle robić 15 kilometrowych wybiegań. Bieganie za Tygrysem dostarcza całkiem dobrego treningu. A propos dziecięcia. Dołączył do grona Homo Erectus. Jest jak lokomotywa. Zaczyna powoli, ale raz rozpędzony nie daje się zatrzymać. Moja krew