poniedziałek, 29 kwietnia 2013

W kupie siła - Accero Ekiden

Od tygodnia noszę się z zamiarem napisania tego postu, a tu Bartek wykorzystał mój tytuł. Telepatia jakaś czy jak?
Pędząc wczorajszym rankiem w papierowych balerinkach przez zalaną Warszawę pomyślałam tylko jakie szczęście mieliśmy z pogodą w ubiegły weekend. 

Lubię takie przypadki, które prowadzą mnie w ciekawe miejsca. Przypadkiem jakiś czas temu dotarłam na stronę fb blog@czy. Tam dowiedziałam się, że szukają chętnych wśród blogowo-biegającej społeczności do udziału w sztafecie maratońskiej. W pierwszej chwili euforia - ja, ja ja chcę. Już tak dawno nie brałam udziału w jakimś fajnym, zorganizowanym biegu. A potem dopadły mnie nerwy. Na co ja się porywam? Przecież oni wszyscy śmigają jak małe meserszmity a ja będę się ciągnąć za nimi jak smród po gaciach. Przecież ja się nie nadaję na takie krótkie dystanse (dla niewtajemniczonych to taka sztafeta, gdzie 6 osób biegnie wspólnymi siłami maraton, czyli 42,195km podzielone na odcinki 7,195; 10; 10; 5; 5; 5.) 
Jednak dzięki pomysłowości organizatorów, którzy postanowili urządzić dwie biegowe imprezy (maraton i sztafeta) w tym samym dniu były spore problemy z uzbieraniem składu, wiedziałam, że nie mogę się wycofać.

 Po porażce półmaratońskiej wiedziałam, że fantastycznego czasu to ja na te piątkę nie wykręcę. Nie ma co się oszukiwać. Ale dam z siebie tyle ile mogę. Niestety półmaraton nadwyrężył mi trochę kolano (trzeba się wybrać na porządną konsultacje ortopedyczną) , więc ostatnie tygodnie poświęciłam na nieforsujące bieganie i rower (Tygrys najbardziej cieszył się z tego ostatniego). 

W ubiegłym roku drużyna wystąpiła w fajnych koszulkach z logo i imieniem każdego zawodnika. Dostałam projekt koszulki dla siebie i pół soboty zamiast na zajęciach spędziłam na bieganiu po Warszawie próbując ją zrobić. Od decathlonu do decathlonu poprzez inne firmy, ale albo byli zbyt zajęci, albo nie mieli igły, albo zamykali. Nie, to nie. O 21.00 zasiadłam z profesjonalnym sprzętem (laptop ze wzorem, kartki w kratkę, niezmywalny marker) do pracy.

Artysta przy pracy

Efekt, jak tak sie przymruży jedno oko, nie był taki zły.


Rano w drodze do kolejki jakiś życzliwy gołąbek postanowił obdarowac mnie zawartością swojego przewodu pokarmowego (na szczęście całość wylądował na niesionej przeze nie siatce). Potraktowałam to jako dobry znak. Pogoda piękna. 
Po dotarciu na Kępę Potocką i odnalezieniu grupy można już było piknikować. Fajnie było spotkać się twarzą w twarz z ludźmi, o których poczynaniach biegowych czytam od kilku miesięcy/lat. Utwierdziłam się w przekonaniu, że jestem jednak zwierzęciem stadnym i potrzebuję przynależności do jakiejś grupy. Po przeprowadzce z UK, gdy wyrwaliśmy się z korzeniami z jednego miejsca i próbowaliśmy przesadzić na polski grunt, czułam się (nadal się czuję) lekko osamotniona. Chociaż wróciliśmy w rodzinne strony to zmieniły się one przez ostatnie 12 lat mojej nieobecności a tym bardziej ludzie, z którymi kiedyś spędzałam dużo czasu. Brakuje mi wariackiej drużyny biegowej z którą braliśmy udział w niejednym szalonym biegu. Musze się rozejrzeć w okolicy za jakimś stowarzyszeniem. 

Wracając do biegu. Blog@cze wystawili dwie drużyny: weteranów (brali udział w poprzednich edycjach), którzy biegają bardzo szybko i nas, z łapanki (biegających szybko - oprócz mnie). Podczas gdy my wystawialiśmy 4 zmianę (w mojej osobie) to oni wystawiali już 5 (czyli Hanię). Napięcie rosło, lekkie przerażenie (a co jak zawiodę?), niecierpliwość (pobiec już i mieć z głowy). Organizatorzy nie popisali się z wywoływaniem drużyn )o czym pisali już Bartek, Emilia, Ala i Hania) więc stanęłam w strefie zmian dostatecznie wcześnie w obawie że przegapię Wojtka. (Czekając na niego obserwowałam proces przekazywania pałeczek, gdy nagle w strefę zmian wpadła dziewczyna  i rozglądając sie desperacko wokół krzyczała "Michał? Michał? Gdzie jesteś? Michał!!!!!!". Michał pojawił się spacerowym krokiem kilka dobrych minut później. Nie zazdroszczę mu późniejszego powitania drużynowego.) Na szczęście Bartek (nasz kapitano) był ze mną i nakierował mnie w stronę Wojtka.  "Nie upuścić pałeczki, nie upuścić pałeczki)."  - tłukło mi się po głowie

W tle po lewej Hania z pierwszej drużyny
 
Nie upuściłam, wyrwałam do przodu. Tuż za łukiem mety, czyli startem podbieg pod górę i ostry zakręt (~140 stopni) w lewo. Dobrze, że wolna jestem to się wyrobiłam. Następnie odcinek wzdłuż pięknie zakorkowanej trasy wśród spalin i pomstowań stojących kierowców. Na 2gim kilometrze przemknęła koło mnie krokiem zwinnej gazeli Hania. "Wiola dawaj" i tyle ją widziałam. Na mostku musiałam się zatrzymać by obejść spacerującą z wózeczkiem babcię a gdy tylko wystartowałam to znowu musiałam zredukować do truchtu by nie rozdeptać chłopczyka na rowerku pędzącego trasą sztafety pod opieką dziadziusia. Na ostatniej prostej przyspieszyłam wykrzesując z siebie resztki energiii na finisz. "Dajesz Wiola, meta już blisko" zawołał ktoś z tłumu. Nic tak nie dodaje skrzydeł jak doping widzów. Ostatni zakręt i wpadam w strefę zmian szukając czekającej Ali "Nie upuść pałeczki, nie upuść pałeczki". Nie upuściłam. Ostatnie metry i wita mnie wysłannik Boskiej Opatrzności w osobie zakonnicy z butelką wody. "Pani czyń honory" uśmiecham się do wolontariuszki, gdy ta zawiesza mi medal na szyi.



Tym razem zdecydowałam się na  Sprinty (Vibram Five Fingers), bo ze Speedami jesteśmy nadal obrażeni po masakrze paznokci podczas półmaratonu. Z szaroczarnego przechodzą powoli w ładny fiolecik i chyba jednak nie odpadną. 

Jak można było się tego spodziewać byłam najwolniejsza (28:23), nie mniej jednak jest to moja nowa życiówka na 5km. Mam nadzieje, że poprawię się w przyszłym roku. Blog@cze II z czasem 3:32:26 zajęli 178. miejsce na ponad 400 drużyn. (Blog@cze I z czasem 3:06:20 - 34.)

poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Cienka jestem jak przysłowiowy zadek węża

Zdjecie: fotomaraton
Tygrys zapewnił mi 4 dni wypoczynku po porażce półmaratonowej (nie było jak wyjść na wybieganie, o śniegu nie wspominając, dodatkowo w poniedziałek Wielkanocny Tygrys został ochrzczony). Za 2 tygodnie sztafeta, a ja nadal w proszku. Stresuję się, bo teraz nie chodzi tylko o bieganie dla siebie i jak nie wyjdzie to nie będzie to tylko sprawa pomiędzy mną i sumieniem biegacza. Tym razem odpowiadam przed całą grupą ludzi, którzy dadzą z siebie wszystko i nie mogę ich zawieść. A ja taka wolna jestem. 

Na te 4 tygodnie (licząc od półmaratonu) oddałam się w ręce Matta Fitzgeralda i jego treningu mózgowego na 5km. I tak przez ostatnie półtora tygodnia robiłam kilometrówki w tempie na 5k, i interwałki 1M, 1k, 600m, 300m w różnych tempach i wybiegania po 8km. 

Wnioski są następujące:

1) po pierwsze primo marniutko. Ja nie umiem biegać szybko. I to raczej nie jest nawet kwestia niezdolności ciała, ale raczej ducha. Coś mi się tam w głowie blokuje i poddaję się przy pierwszych trudnościach. Chyba trzeba będzie połączyć Chirunning z Brain Training aby to pokonać. 

2) rozciąganie, rozciąganie, rozciąganie. Mięśnie zadkowe mam tak spięte, że pomimo rozciągania to po biegu łapią mnie czasem takie skurcze z prawej strony, że nie mogę stanąć na prawej nodze. Do tego dokłada się też fakt, że Tygrysa noszę na lewym biodrze i przez to chodzę krzywo. A że Junior przechodzi znowu lęk separacyjny przez moje wyjazdy na studia to tego noszenia trochę jest. Więcej jogi

3)  słabe mięśnie pośladkowe i przywodziciele, i brzucha i grzbietowe. Chcesz biegać lepiej to zacznij  wzmacniać mięśnie

4) Po szybszym biegu znowu odzywają się kolana. Dzięki Chirunning nauczyłam się lepiej wsłuchiwać w to, jak działa moje ciało i wszelkie bolączki zaczęłam traktować jako sygnał ostrzegawczy, który trzeba przeanalizować a nie zignorować. Z reguły boli lewe kolano, ale to jest chyba wynik (przynajmniej częściowo) złego ustawiania stopy. Gdy tylko zaczyna boleć podczas biegu to staram się korygować jej ustawienie poprzez delikatną rotację kolana do wewnątrz i przechodzi (to pewnie pozostałość po złamaniu piszczela sprzed nastu lat, po którym dość długo chodziłam na zewnętrznej krawędzi stopy). Myślę też, że współwinowajcą jest tu ITBS (syndrom pasma biodrowo-piszczelowego). Zaczęłam więc robić te ćwiczenia

Źródło http://www.medicycling.eu

5) I jeszcze jakby tak dało się dobę o jakieś 4-5 godzin rozciągnąć to już w ogóle byłoby super. Nie lubię robić czegoś połowicznie, a ostatnio wszystko właśnie tak się odbywa. Niestety, ale studia zajmują sporo czasu, a nie chcę by cierpiał na tym Junior, więc "swoimi" rzeczami zajmuję się dopiero gdy Wielmoży pogrążony jest we śnie ( a to wcale nie tak dużo czasu). Na szczęście (czy wyglądaliście dziś za okno?) robi się cieplej. A to oznacza inaugurację sezonu wózkowego. Przestanę być uzależniona od osób trzecich, które musiałyby zostać z Tygrysem, bym ja poszła pobrykać. Junior dostał też fotelik rowerowy, co wzbogaci moje treningi o wycieczki rowerowe z latoroślą. Na razie trenujemy noszenie kasku na sucho, co niezbyt przypada mu do gustu.