piątek, 15 listopada 2013

Próbując znaleźć czas tam gdzie go nie ma

Miało być tak pięknie. Wpis miał wystąpić pod pięknym tytułem "Osiołkowi w żłoby dano..." a ja miałam debatować: czy to czy tamto? Czy znane, niedokończone, czy nieznane? Czy wiosną czy latem? Nie ma tego złego, przynajmniej odpadło mi (rzecz niemożliwa wręcz dla każdej kobiety) decydowanie. Już rozwijam myśl.
Od dłuższego czasu bawiłam się myślami o spróbowaniu triatlonu. Bieganie mnie troszeczkę nudziło. Pewnie marnie biegałam mogliby niektórzy zauważyć i mieliby w tym sporo racji. Wyników oszałamiających to ja też nie miałam,, dyszka poniżej godziny, połóweczka poniżej 2, maraton w 4,35. Ot taki standardzik. To po co mi ten triatlon? bo siedział mi w głowie odkąd zobaczyłam go po raz pierwszy. Była letnia niedziela. Wybraliśmy się z M na wycieczkę rowerową wzdłuż Tamizy. Chcieliśmy pozwiedzać jej wschodnie rejony, przeprawiliśmy się promem w Woolwich, ruszyliśmy i trach! M złapał gumę, a my bez zapasu. Nie pozostało nam nic innego jak wrócić na piechotę do domu  (jakieś 6-8km) prowadząc rowery. Więc znowu prom i spacerek. Pamiętam dochodziliśmy już do mostu oddzielającego Victoria Dock od lotniska City, gdy moją uwagę przykuły dziwne spienienia na wodzie.
-Widzisz co tam się dzieje? - spytałam M
Gdy podeszliśmy bliżej spośród piany wyłoniła się zgraja różowych czepków.
- Pływają w doku. Odbiło im?
Okazało się, że trwał drugi dzień Triatlonu Londyńskiego a zawodnicy płynęli właśnie dystans olimpijski. To był rok 2008. Od tamtej pory co roku kibicowaliśmy zawodnikom a ja w duchu marzyłam by kiedyś też wziąć udział. Oczywiście pływanie w mętnych wodach doku mnie przerażało (i przeraża nadal), ale co tam. Kiedyś musi być ten pierwszy raz. No i zapisałam się. ale na sprinta. Nie ma co się rzucać na głęboką wodę (hihi). 
Czemu własnie tam skoro jest tyle krajowych tri w okolicy? Częściowo dlatego właśnie, że tam zetknęłam się z tri po raz pierwszy, bo tam, nad dokiem stawiałam pierwsze (bolesne) kroki jako biegaczka, bo tęsknie za tym miejscem każdego dnia. I po prostu potrzebowałam jakiegoś pretekstu by tam wrócić. 

A jaki miał być wybór? Zapisałam się, zapłaciłam, siedziałam uchachana, ze nareszcie jakieś plany treningowe można zacząć snuć a tu łubudu do skrzynki wpadł email, że niby "teraz jak już się załapałaś do maratonu londyńskiego to ..." i tu następowała lista wskazówek. No to przecież oczywiste, ze złośliwość losu i co tylko, nie? Tyle lat tak? Próbowałam, zapisywałam się, i nic. a teraz jak już sobie zaplanowałam start w Londynie latem to mi się miejsce w maratonie trafia? Wybór oczywiście nie był taki że co? Tylko co najpierw? Bo przecież z miejsca w VLM się nie rezygnuje. Jest cenne jak miodek dla Puchatka czy brykający ogon dla Tygrysa. Jak już się dostaje to rzuca się wszystko i się korzysta. Ewentualnie przenosi się je na kolejny rok. Na dwa starty w mieście Wielkiego Bena w jednym roku raczej pozwolić sobie nie mogłam. Zadzwoniłam do fundacji aby się dowiedzieć szczegółów a babeczka do mnie, że sorry luv ale jakaś pomyłeczka musiała się stać bo wedle ichniego systemu to ja się wcale nie dostałam. Że co? Że jak? To ja tu już plany treningowe rozpisuje, biletów szukam a ona mi o tak?
Nie ma tego złego. Będzie zatem triatlon. Może to i lepiej, bo z obecnym planem zajęć trudno by mi było wygospodarować czas na kompletny trening. Zjazdy, nie dość ze wręcz co tydzień to jeszcze tak upchane, ze nawet malutkiego okienka nie ma na jakiś mini trening pomiędzy. W sobotę do 20,30, w niedzielę do domu dotrę dopiero po 19,00 a zatem długie wybiegania gdzieś w tygodniu musiałyby być. Co nie oznacza, że łatwiej mi wygospodarować czas na treningi do tri. 
Z tym czasem to już w ogóle jest marniutko.

W czasach przed-Tygryskowych zdobiłabym tak: na kartce papieru rozpisałabym dzienne zużycie czasu. Zaczęłabym od najważniejszych i najdłuższych powoli przechodząc do mniej ważnych, tak by na końcu wyeliminować złodziei czasu i zdobyte w ten sposób minuty/godziny przeznaczyć na trening. 
A zatem

Min 8 godzin na sen
8 h praca
1,5- 2h dojazd do pracy, który można zamienić w trening
Itd

Teraz o takim planie mogę tylko pomarzyć. Przede wszystkim nie ja tu rządzę a o 8h nieprzerwanego snu to nawet nie ma co myśleć. Dlatego też staram się wykorzystać pogodę i robić jak najwięcej z Tygrysem. Zwłaszcza, że moje treningi to na razie takie przygotowanie pod budowę bazy, a zatem nic naprawdę długiego, szybkiego, wymagającego. Ot biegaliśmy sobie z wózkiem, albo kręciliśmy niespiesznie na rowerze. Mam szczęście bo Tygrys nie protestuje i nadal uwielbia swój wózek(czasem sam do niego wchodzi i domaga się przebieżki, a gdy otwieram bramkę na podwórko by wrócić do domu protestuje krzykiem). Niestety ostatnio zrobiło się chłodno więc Tygrysa zabierać ze sobą nie mogę. M ma tak chaotyczny grafik, że nie mogę za bardzo liczyć na to by został z Potomkiem w domu podczas gdy ja pójdę coś poćwiczyć. Albo go nie ma albo
 śpi bo:
a)  już śpi bo ma na rano
b) jeszcze śpi bo idzie na nockę
c) śpi bo własnie wrócił z nocki
Na szczęście od grudnia M będzie już w domku cały czas co, mam nadzieje przełoży się na czas treningowy dla mnie.
Niektórzy wstają wcześnie rano i biegają zanim obudzi się cały świat. Po pierwsze primo to poranny ptaszek ja nie jestem. Dzień nie zaczyna się dla mnie przed 9. Dodatkowo tygrys przestał ostatnio współpracować i imprezuje po nocach, z lubością domagając się mojego towarzystwa w godzinach późnonocnych lub bardzo wczesnoporannych. Wieczorem zazwyczaj siedzę w książkach dłubiąc tłumaczenia, albo dłubię igła próbując zarobić na gadżety/starty/biegowe wdzianka/studia rękodzielnictwem. Jeszcze się nie wpadłam w rytm ćwiczebny. Jak na razie życie wchodzi mi w paradę. Próbuję znaleźć czas gdzie się da. I tak, gdy udaje mi się pobiegać to zabieram ze sobą taśmę i ćwiczę potem jakieś przysiady, wykroki itd. Idąc z Tygrysem na plac zabaw biorę matę i ćwiczę jogę, albo wykorzystuje drabinki, brzozę, zjeżdżalnię podczas gdy Junior z zacięciem grzebie w piachu. Jakoś sobie radzimy


Jak widać dziecię bierze przykład z mamusi. Z lekkimi modyfikacjami

niedziela, 20 października 2013

wtorek, 6 sierpnia 2013

Ogarnąć ten chaos, czyli mama aktywnie

Rozmawiałam ostatnio ze znajomą mamą 8-miesięcznego malucha. 

- Taka jestem bez energii, mówię ci. I ciągle ważę tyle co po porodzie. Koszmar. Wiecznie zmęczona, ciągle mnie coś denerwuje.
- A robisz coś? Ćwiczysz, biegasz?
- No coś ty, przecież mam dziecko.

Bardzo często niestety, dziecko jest główną wymówką usprawiedliwiającą lenistwo. “Nie mam czasu, nie mam siły, nie mam z kim zostawić dziecka...” 

Kobiecie- matce jest trudniej. O ile facetowi zawsze uda się wygospodarować czas na trening, o tyle u matki jest to zawsze okraszone odrobiną poczucia winy. Że poświęcając czas sobie odbiera go dzieciom. Z drugiej strony świadomość tego skłania nas do wartościowszego spędzania czasu z potomstwem. Jakoś nie ilość. A wysportowana szczęśliwa rodzicielka to zdecydowanie lepszy kompan do zabaw niż ciągle zmęczona, sfrustrowana i znudzona matka myślami będąca daleko stąd. Zatem pozorny egoizm ma jednak pozytywny efekt.

Wbrew pozorom bycie aktywną mamą jest bardzo proste. To, co tak naprawdę nas powstrzymuje to nie okoliczności a własne lenistwo i wyszukiwanie przeszkód. Zacznijmy od rzeczy najprostszych:

Podział ról - matki, zwłaszcza na początku, często zapominają, że tata też jest pełnoprawnym rodzicem, który spokojnie poradzi sobie z maluchem, o ile mu na to pozwolić. W pierwszych miesiącach życia malucha matki zawsze myślą, że tylko one wiedzą jak należy zająć się dzieckiem odsuwając tatusiów na boczny tor “daj, to nie tak, za wolno to robisz. Jak masz tak robić to już wolę sama”, a potem dziwią się, że ojcowie nie kwapią się do pomocy. Po co? Skoro ta pomoc i tak zostanie skrytykowana? Pozwól ojcu być tatą. Zostaw go z maluchem na 10-15-20 minut i ten czas poświęć sobie. Idź na spacer, pobiegaj, poćwicz. Te kilkanaście minut pozwoli ci oderwać się na chwilę od domowych spraw, doładujesz akumulatory, będziesz lepiej spać (o ile malec na to pozwoli), uspokoisz się. 
Partner wrócił z pracy, zmęczony, nie ma sił? To niech się położy na drzemkę razem z malcem. 

Czasem są jednak sytuacje, gdy nie ma z kim zostawić dziecka. Co wtedy? Popadać w marazm i rozleniwienie, a całą winę na zaistniałą sytuację zrzucać na tego małego człowieka? Zdecydowanie nie. Opcji jest kilka: 

Spacer - każda mama jest w posiadaniu wózka. I choćby nie chciała to na spacery chodzi. Zamiast leniwie wlec nogę za nogą można przyspieszyć i wycisnąć z półgodzinnego spaceru jak najwięcej dla siebie. 5 minut szybkiego marszu na rozgrzewkę a potem wypady z wózkiem, przysiady, wspinanie na palce, stojąc przed wózkiem skłony w bok. My ćwiczymy a maluch ma ubaw ze śmiesznych min mamy. Pompki z rękami opartymi na ławce. Można umówić się z inną mamą (zawsze to raźniej). Gdy półgodzinny spacer szybszym tempem nie przyprawia już o zapaść można dołączyć delikatny jogging. “Ale ja nie mam specjalnego wózka”. Jeżeli nie planujesz długich, szybkich biegów po wyboistym terenie to wystarczy ci ten, którego używasz do spacerów. Upewnij się tylko, że maluch jest w wygodnej pozycji i dobrze przypięty (jeżeli jest już w spacerówce. Dziecko może się na nią przesiąść dopiero gdy pewnie trzyma główkę prosto i potrafi siedzieć, więc przynajmniej po 6 miesiącu). Jak wszystko, zaczynamy powoli, np. 3 minuty szybkiego marszu przeplatane minutą truchtu. Z czasem należy skracać czas marszu a wydłużać trucht. Starszy maluch na pewno będzie zadowolony. Gdy zaczynałam biegać z Tygrysem machał zachwycony nogami gdy przyspieszałam. Po takich spacerze, gwarantuję, wraca się do domu z porządnym zapasem energii i z bardziej optymistycznym podejściem. Endorfinki szaleją. Jeżeli jesteśmy w posiadaniu nosidełka lub chusty to jeszcze lepiej. Energiczne spacery z latoroślą bezpiecznie przytuloną do mamy to dodatkowy bonus.

Rower - gdy dziecko siedzi stabilnie można dołączyć przejażdżki rowerowe. Do wyboru mamy kilka rodzajów fotelików rowerowych: 

na bagażnik (minusem jest to, że nie widzimy dziecka, ale w przypadku wietrznej pogody osłaniamy je od wiatru), 

















źródło: myweeride.pl
na ramę przed nami (mamy oko na dziecko, a ono ma nieograniczoną widoczność jednak utrudnia pedałowanie bo jest umiejscowiony tuż przed nami)
















źródło: allegro.pl
na kierownicę. Przy cięższym dziecku może obciążać ręce podczas utrzymywania kierownicy.


















źródło: allegro.pl
No i te tradycyjne, przed kierownicę. Akurat te ostatnie uważam za najbardziej niebezpieczne, bo podczas upadku dziecko leci na pierwszy ogień. Przy wyborze fotelika warto pamiętać by miał odchylane oparcie (na wypadek gdyby mały podróżnik zasnął). Bardzo przydatne są też schowki umieszczone pod stopami dziecka. Idealne na zabranie drobnej przekąski, wody czy chusteczek. 







Można też zainwestować w przyczepkę rowerową (firma Chariot ma wózki biegowe, które, po odczepieniu przedniego koła, służą jako przyczepki rowerowe). Przydaje się zwłaszcza, gdy mamy dwójkę pociech (przy trójce dwoje jedzie w przyczepce a trzecie w foteliku). Dobre na większe wyprawy, bo za oparciem jest sporo miejsca na prowiant, dodatkowe ubranie itd.  









Już odpięty po podróży
Gdy maluch zaśnie jest mu też wygodniej niż w standardowym foteliku. Może się po prostu delikatnie zsunąć. Pasów jest tyle, że nie ma szans na samowolne wyjście. Zapięcia są przeważnie umiejscowione za dzieckiem, więc w miejscu trudno dla niego dostępnym. 

Tu nie szalejemy już z prędkością, bezpieczeństwo przede wszystkim. Dobre zapięcie pasami, kask, światła, odblaskowe elementy. Tygrys nie rusza się nigdzie bez swojego Melmana. Warto zatem upewnić się, że ulubiony pasażer jest przypięty pasem razem z dzieckiem lub w inny sposób zabezpieczony przed ewentualnym zaginięciem. 




DVD - a co gdy pogoda nie pozwala na wyjście na dwór? Można poćwiczyć w zaciszu własnego domu. Na rynku jest całe mnóstwo DVD z ćwiczeniami. Bardzo mały człowiek śpi dużo, dzięki czemu o wiele łatwiej wygospodarować te 15-30 minut na ćwiczenia. Oczywiście ważne jest, by wybrać te odpowiednie. Na początek nie ma co się rzucać na PX90 czy Insanity. Rozsądek przede wszystkim. Nie trzeba wszystkiego robić na raz. Można rozbić to na małe kawałki - 10-15 minutowe i rozłożyć je w ciągu dnia. Wzmocnionymi mięśniami łatwiej podnosić słodki ciężar, który ciągle przybiera na wadze. Malucha można też dołączyć do naszych ćwiczeń. On będzie się cieszył dodatkową bliskością mamy, a my nie musimy martwić się o ciężarki. Ćwicząc brzuszki można położyć malucha na udach, podczas pompek - na podłodze pod nami, można robić przysiady trzymając malucha przed sobą itd. Dziś ćwiczyłam brzuszki razem z Tygrysem. On wpakował mi się na brzuch, rozłożył swoją książeczkę na mojej klatce piersiowej i spokojnie czytał o przygodach Tadka i jego traktora a ja ćwiczyłam. Nawet mi to pomagało bo bardziej spinałam mięśnie. Gdy ćwiczę jogę Tygrys z radością podłącza się pod wygibasy. Często okazuje się o wiele bardziej giętki niż ja. Ćwiczenia, zabawy z maluchem w parku - wstydzisz się wyginać ciało w miejscu publicznym? Zaangażuj malucha i zrób z tego zabawę. Nikt nie patrzy krzywo na matkę wygłupiającą się z dzieckiem. 

To tylko kilka podstawowych rzeczy, na które zawsze można znaleźć czas. Oczywiście o wiele gorzej ma się matka, która musi pracować. Trudno jest wtedy wygospodarować czas dla siebie, gdy pozostaje go tak niewiele. Można dojeżdżać do pracy rowerem, wysiadać kilka przystanków wcześniej i przejść się, odstawić windę. Drobne czynności, czasem niezauważalne, ale razem dające efekt. 

Po co to wszystko? By poczuć się lepiej. Ale przede wszystkim by swoją postawą dać przykład dziecku. Pokazać mu, że aktywność fizyczna jest fajna. Nie wychowujmy kolejnego pokolenia uzależnionego od migającego ekranu z syndromem klikającego palca wskazującego i skrzywieniem kręgosłupa. 


Notka napisana do konkursu firmy Beticco,
-link do regulaminu: 
http://beticco-baby.blogspot.com/2013/07/konkurs.html
-link do Facebooka: 
https://www.facebook.com/BeticcoBaby
Walczę o nagrodę: Konik na biegunach!

niedziela, 28 lipca 2013

To dzieki tobie

Podczas wczorajszej przebieżki z Tygryskiem zastanawiałam się jakie słowa cieszą mnie najbardziej jako biegaczkę. I nie, nie było to and the winner is. Słowa, które sprawiły mi największą radość do tej pory brzmiały tak:
A wiesz, że to dzięki Tobie zaczęłam/ąłem biegać...
Mam już na swoim koncie kilku popełnionych biegaczy i cieszy mnie ogromnie, że to co robię (chociaż czasem bez ładu i składu) może kogoś motywować do tego by zmienił coś w swoim życiu. To mobilizuje, nie pozwala stać w miejscu. 

A jakie są Wasze ulubione zdania?

poniedziałek, 22 lipca 2013

Ten w którym Tygrys współpracuje pomimo NBS-a a ja uczę się oddychać

Rano obejrzałam trzecią lekcję z DVD Total Immersion, tę o oddychaniu. Po ostatnim pobycie na basenie, gdy próbowałam odnaleźć tę "najmniejszą dziurę w wodzie i się przez nią przeciskać" myślałam, że wyzionę ducha. Nie umiem oddychać pływając z zanurzoną głową. Na ratunek przyszedł pan Terry i 17 minut instrukcji. Już nie mogłam się doczekać, kiedy je wypróbuję. Niestety w ciągu dnia nie wyszło, więc miałam nadzieję na wieczorne pływanie. Basen do 21,00 czyli muszę być przed 20 a to oznacza, że z domu muszę wyruszyć max o 19.30. A to znowu oznacza śpiące dziecko do 19.29. Biorąc pod uwagę fakt, że przez ostatnie dni Tygrys zasypiał w okolicach 21 nie wróżyło dobrze. Normalnie Junior zasypia o wiele wcześniej, ale uczy się zasypiać bez mojej obecności w pokoiku, no i się schodzi. Bo wygląda to tak:
- Dobranoc synku. 
- papa tam (znaczy się Dobranoc Mamusiu a teraz idź już sobie bym mógł zacząć prawdziwe harce)
Posłusznie wychodzę z pokoju. 3,2,1... tuptuptup Tygrys wygląda zza drzwi
-Uaaaaaa!!!!!

Ta opcja nie wchodziła w grę, więc wróciłam do wersji awaryjnej. 
- Śpij Tygrysku 
- Uauaua, nenenenene (łup łup, kop kop) Wstaje, wygląda przez okno próbując złapać którąś z książeczek stojących na parapecie. (czytaj: Nie, Nie Będę Spał, w skrócie NBS)
- aaaaa mały Tygrys słodko śpi aaaaaa (w głowie robię listę rzeczy, które muszę zabrać i określam ich położenie)
- NBS
...
19.23
- Tygrysku cichutko już, śpimy
- NBS

19.25
Czekaj Tygrysie, ja Ci jeszcze pokażę. Tygrys jest wielbicielem smarowideł wszelakich i masaży. 
- Oh Tygrysku zobacz chyba komar Cię ugryzł, daj Mamusia żelem posmaruje. - Rozpoczynam mizianie kołowe skroni. Dziecię nieruchomieje.

19.31 Tygrys, dziecię idealne, śpi

Łapię wszystkie potrzebne rzeczy, elektroniczną nianię przekazuję Tesciufce i pędzę. Na ścieżce rowerowej w miasteczku prawie rozjeżdżam panią, która jedzie slalomem, bo przecież musi rozmawiać przez komórkę z koleżanką o manikiurze właśnie jadąc rowerem. Zdyszana wpadam na basen 20,10. Nie jest źle. 

Spisałam sobie na karteczce wszystkie zadania i wykonywałam je kolejno przeznaczając dwie długości basenu na każdą. Będę musiała poświecić zagadnieniu więcej czasu, dziś tylko prześliznęłam się po temacie, ale jaka różnica. Jeszcze Wam nie pokażę efektów, ale Panowie (i Panie), jakim ja pięknym kraulem pływam. Zakrytym, główka pod wodą, sunę z gracją, długie ruchy rąk, żadnego chlapania, nawet się nie zasapałam. W porównaniu z ostatnim treningiem poziom zmęczenia zmniejszył się o dobre 30%. A zostało mi jeszcze 7 lekcji. Pod koniec będę normalnie jak taki okoń, albo karaś jaki.
Będę musiała nauczyć się oddychania bez zatyczki do nosa, bo widzę (czuję), że wydychanie powietrza ustami mi przeszkadza i nie oddycham tak efektywnie jak powinnam. Na szczęście jest DVD "O2 in H2O" poświęcone całkowicie zagadnieniu oddychania, więc będę ćwiczyć. O tyle łatwiej, że pierwsze ćwiczenia są robione w misce z wodą. 

Droga powrotna wypadła niestety w lekkich ciemnościach. Padła mi przednia lampka. Na szczęście była cudnej urody pełnia. Na nieszczęście droga w większości prowadziła przez las, więc z niej nie skorzystałam. Ale za to o ile przyjemniej było jechać. Zdecydowanie boję się lasu po ciemku. Jeszcze mgła podstępnie wypełzała z niego na drogę.



Po powrocie do domu byłam tak naładowana energią, że najchętniej poszłabym pobiegać. Zwłaszcza w tak pięknych okolicznościach przyrody. Niestety czekało na mnie 30 słoików z musem i sokiem z czarnej porzeczki do pasteryzacji. 




środa, 17 lipca 2013

To se zaszalałam

Ach cóż za piękny dzień. Ranek spędziliśmy z Tygrysem na mega długim spacerze. Gdy Potomek padł snem sprawiedliwie umęczonego ja poszłam sobie pobiegać na bieżni. W końcu dorobiliśmy się elektronicznej niani, która daje mi więcej wolności podczas drzemek Tygrysa. Pobiegałam sobie 5km w takim tempiku 7'11".  Cudnie. A potem było już tylko lepiej. Po powrocie z pracy M zabrał Tygrysa do Pradziadków a ja popedałowałam na basen. No nie tak od razu. Najpierw trzeba było znaleźć zapięcie do roweru. Znalazłam 2 z posiadanych trzech, gdzie kluczyk miałam tylko do tego trzeciego. Czas uciekał, nerw rósł a kluczyków czy brakującego zapięcia ni widu ni słychu. Nie były nam potrzebne od przeprowadzki, więc musiały być w jeszcze nie rozpakowanych resztach pudeł. W końcu udało mi się natrafić na jeden z kluczyków. Ruszyłam z kopyta zapominając nawet o rękawiczkach i okularach (a trasa prowadziła przez las pełen chmar meszek). Zrobiłam 11,7km w 30 minut co daje mi prędkość średnio 23,4km/h. Szaleństwo. 
Na gumowych nogach doszłam do recepcji (trzeba będzie wcześnie zacząć ćwiczenie zakładek). Niestety nie udało mi się dotrzeć na czas (sesja liczy się od pełnej godziny), ale gorące pozdrowienia dla pani z recepcji, która zezwoliła mi na wydłużenie sesji. 

Pierwsze 20 minut poświęciłam całkowicie na ćwiczenie "Ślizgu Supermana". Co za uczucie. Chyba napędziłam stracha ratownikowi (ten sam od dłubania w nosie), bo gdy tak sobie dryfowałam to zerwał się z krzesełka i sięgał po tę tyczkę do wyciągania topielców. Pomogło mi to (ślizg, nie akcja ratownika) wyczuć odpowiednie ułożenie ciała i naprawdę robi różnicę. Ale nogi ani razu nie opadły mi na dno, wcześniej kończył mi się zapas powietrza. Przez kolejne 30 minut zaczynałam ślizgiem i dodawałam kilka machnięć łapkami. Tyle ile wyjdzie na jednym oddechu. Potem stawałam i zaczynałam od nowa. Kompletnie nie potrafię oddychać. Wiem, że robię coś źle, bo całe zmęczenie (potworne) bierze się właśnie z oddychania. To nic, dojdę i do tego. 
Przez te 30 minut przepłynęłam 20 długości basenu. No i najważniejsze, na sam koniec zmierzyłam sobie czas i tadam:

Długość basenu:

Ostatnim razem       Dziś
Czas: 32s                36s
Machnięcia: 31       21 (Fanfary)

Potem była prawie zakładka, nie licząc kilku minut na przebranie i odpięcie roweru i znowu 11,7km ale tym razem o 1min dłużej.

Więc tak. Gdybym się zdecydowała na dystans sprinterski to z takimi tempami zrobiłabym go w:

pływanie 45min
rower  51 min
bieg  40 min          
całość        2h16 plus coś na T1/T2

Jest duuużo miejsca na poprawę. tylko cały czas się waham czy sprint czy olimpijski. nie ma co się porywać z motyką na słońce, ale ...

wtorek, 9 lipca 2013

Się Bryka

Pogoda nam ostatnio dopisuje, więc brykamy. Głównie na rowerze. Babcia Tygryska chwilowo rezyduje u mojego brata i łaskawie udostępniła mi swój ogród do crossfitu. Tak więc co drugi dzień pakuję Tygrysa w fotelik, kręcimy 5km, Tygrys karmi, gania i ciągnie za ogon co się da, a ja przez 2 godzinki pracuję nad wzmacnianiem obręczy barkowej, klatki piersiowej, mięśni brzucha i intensywnie rozciągam mięśnie pośladkowe i tylne ud, czytaj: pielę. Efekty jak widać spektakularne.

Nie, kóz widocznych w tle nie doję. To już robota Dziadka.
 
Oprócz tego pływam. Odnalazłam zatyczkę do nosa i to jest to. Okazuje się, że jednak umiem pływać z głową pod wodą i całkiem nieźle mi to wychodzi. Dynamika pływania jest całkiem inna niż z ciągłym hamowaniem szyją. Przez prawie godzinkę ćwiczyłam tego kraula. Najpierw to musiałam się przełamać. Głęboko zakorzeniony perfekcjonizm polski powstrzymywał przed próbami kraulowania. Albo coś robię dobrze, albo wcale. Ot, taka wada fabryczna. Ale jak już sobie wytłumaczyłam, że te 8 letnie dziewczynki rzucające piłką na torach obok, czy tez znudzony ratownik dłubiący wcale-nie-ukradniem w nosie i oglądający swoje paznokcie mają głęboko w nosie to, czy ja tym kraulem pływać umiem czy nie.  Tak więc zaczęłam od pływania z obiema rękami na desce łapiąc oddech na przemian z obu stron licząc na cztery. Potem skupiałam się na pracy jednej ręki z drugą prowadzącą na desce. W międzyczasie dla odpoczynku przerzucałam się na styl grzbietowy. Ćwiczyłam też swobodne unoszenie się na wodzie i przewroty z pleców na brzuch i spowrotem na plecy. A na koniec, taka wisienka na torcie, próbowałam połączyć to wszystko w całość. Jak ja się zmęczyłam. To chyba najlepszy dowód na to, że daleka droga przede mną, ale radości było co nie miara. 

W niedzielę wyciągnęliśmy dawno zapomniany, nigdy nie używany zestaw do badmintona i wczoraj odbyły się Pierwsze Rozgrywki Międzysąsiedzkie. Z przykrością donoszę, że przegraliśmy, ale za to udało mi się wyrwać sąsiadkę na wieczorne bieganie. 

Pędzę właśnie na kolejną dawkę crossfitu, bo pewnie zarosło od piątku.

czwartek, 27 czerwca 2013

Pływanie podejście pierwsze



Jak pomyślała tak zrobiła (spadek akcji spowodowany pogorszeniem pogody i brakiem niańki do Tygrysa). Ostatnie tygodnie obfitowały w rower, trochę biegania i nieszczęsne pływanie. O ile biegać potrafię, a jeździć szybko na rowerze mogę się nauczyć, tak pływanie widzę czarno. 

Pływanie kraulem to bardzo trudna sprawa. To jak próba śpiewania na dwa głosy przez tę samą osobę. Teoria wg Matta Fitzgeralda:

"Faza 1 Wejście: Dłoń powinna wejść do wody 20-30cm przed głową pomiędzy głową a ramieniem. Palce złączone, dłoń ustawiona pod kątem 45 stopni do powierzchni wody, skierowana lekko na zewnątrz tak by kciuk i palec wskazujący zanurzyły się jako pierwsze. Następnie wyprostuj rękę sięgając jak najdalej do przodu delikatnie przekręcając przedramię tak, by dłoń była ustawiona równolegle do powierzchni wody tuż pod nią. Przekręcić całe ciało podążając za ruchem ręki. 
Faza 2: Łapanie: Skieruj ramię do dołu zginając łokieć do 90 stopni tworząc z dłoni i przedramienia długie wiosło (...)
Druga ręka zaczyna fazę 1Faza 3: Pchnięcie: Ze zgięta ręką, używając klatki piersiowej i mięśni grzbietowych, pchnij wiosło wzdłuż całego ciała w kierunku nóg. Wyprostuj rękę na wysokości klatki piersiowej.
Faza 4: Uwolnienie: Wynurz rękę z wody w momencie jej pełnego wyprostowania gdy dłoń znajduje się przy udzie (a nie przy biodrze). Obróć dłoń, tak by mały palec wynurzył się pierwszy a następnie obróć ją na zewnątrz.
Faza 5: Regeneracja: Przenieś rękę nad głową przygotowując ją do ponownego zanurzenia. Zrób to w sposób zrelaksowany by nie tracić energii na ruch, który nie przyczynia się do posuwania do przodu. Dłoń i przedramię powinny zwisać luźno. Skup się na przeniesieniu do przodu łokcia, gdy znajdzie się na wysokości ucha wyprostuj rękę przygotowując ja do ponownego zanurzenia. "*

A gdzie jeszcze obrót ciała, ustawienie głowy i reszty ciała, praca nóg i oddychanie?

Przeczytałam opis kilkakrotnie próbując zapamiętać kolejność każdego ruchu. W końcu położyłam się na stoliku do kawy w salonie i z książka na podłodze próbowałam pływania na sucho. Nie tak źle. Pora na mokre ćwiczenia. Zabrałam Tygrysa i Babcię i popędziliśmy na basen. W czasie gdy Babcia pomagała Tygrysowi łapać uciekające kaczki ja wprowadzałam w życie powyższą teorię.  

Problem nr 1: nie umiem pływać z głową pod wodą. (A przecież odkryta żabką triatlonować nie będę. )
Problemy nr 2,3.4... wynikają z problemu nr 1

Nigdy się nie nauczyłam, wodą wlewa mi się do nosa i piecze w gardle. Staram się, uczę, ale chwilowo nie sprawia mi to żadnej przyjemności. Następnym razem zabiorę zatyczkę do nosa, może pomoże.

Dziś poprosiłam Rodziciela aby nagrał moje nieudolne próby. Wyglądają one tak:


Dane na dziś:
Długość basenu
Czas: 32s
Ilość machnięć łapką: 31

Śmiech na sali, wiem. Ale lepsze to niż nic. Za rok będę śmigać jak śledzik. Nie, śledzik jakiś mało elegancki jest. Jak.... jaka rybka jest elegancka, bo nic mi nie przychodzi do głowy? 

*) Complete Thriatlon Book by Matt Fitzgerald, 2003

sobota, 22 czerwca 2013

To słowo na T

Chyba już pora. W życiu biegacza zdarzają się takie momenty, gdy podobne myśli na chwile goszczą w jego umyśle. I zależy tylko od niego czy odgoni je machnięciem ręki, czy tez pójdzie za ciosem. Zaczyna się niewinnie: spróbować poprawić wynik na tym samym dystansie a może spróbować dłuższego? Dam rade? Apetyt rośnie w miarę jedzenia. 5k zmienia się w 10 a te w półmaratonu.  Pól maratonu nagle prowadzi do pełnych 42,195m. A dalej? Ultramaraton wydaje się czasem zbyt odległy i niedostępny. Ale jakby tak... Nie, potrząsam z niedowierzaniem głową nad absurdalnością podobnej myśli. Po chwili łapię się na dyskusji samej ze sobą

- Ale dlaczego nie?
- No coś ty. Przecież to nierealne
- Biegać umiesz? - Próbuję przekonać samą siebie.
- No niby.
- Na rowerze jeździć umiesz?

Przed oczami przewijają mi się obrazki z jaskółczych lotów nad kierownica, gdy zapominałam że mam nowe klocki hamulcowe oraz że hamulce są ustawione odwrotnie niż w typowym polskim rowerze. Niepewnie kiwam głową, wiedząc gdzie to wszystko zmierza.

- No widzisz. Pływać tez przecież ... Tu nawet moje pewne siebie Ja musi się roześmiać. Utrzymywanie się na wodzie i ślimacze posuwanie do przodu jakbym pływała w smole trudno zaliczyć do umiejętności pływania.
- Ale to się świetnie składa, nie widzisz tego? - Ja nie daje za wygraną
- No jakoś nie
- Przecież to daje ci okazję do zrobienia czegoś nowego. Jest coś czego nie umiesz i masz szanse się tego nauczyć. Pamiętasz to uczucie po przekroczeniu mety maratonu w Paryżu?

Zamykam oczy i czuję TO na nowo. Ulgę ze nareszcie koniec, żal ze to już koniec, ciężar medalu zawieszonego na szyi, dumę, ze jednak się udało i płacz wstrząsający całym ciałem gdy zszokowany organizm nie wiedział jak poradzić sobie z faktem, ze już nie wymaga się od niego nic. 
- Hmmm może ty masz rację
Uśmiecham się pod nosem do siebie. Chyba dojrzałam do tego, by w moim słowniku pojawiło się nowe słowo:

Triatlon lub jak wolą niektórzy - Triathlon

Od razu robię sobie mentalną listę rzeczy do nauczenia:
  1. Zmieniać dentkę
  2. Opanować strach przed rozwinięciem prędkości większej niż komfortowe 17km/h na rowerze
  3. Nauczyć się pływać porządnym kraulem z głowa POD woda (w odróżnieniu od krajoznawczej żabki, którą uprawiałam do tej pory
  4. ...
Zacieram ręce z zadowoleniem. Mieszkam w pięknej okolicy, która aż się prosi o wykorzystanie do treningów. Biegać mogę z Tygrysem w wózku. Dziecięcie dostało od chrzestnego na Dzień Dziecka przyczepkę do roweru, więc mogę jeździć z nim. Oczywiście odpada rozwijanie porządnych prędkości, ale można to na pewno jakoś wykorzystać. Tuż obok Jeziorka Międzyrzeckie, a wiec możliwość nieograniczonego pływania w otwartej wodzie. Z przepastnej biblioteki ipadowej wyciągam książkę o triatlonie Matta Fitzgeralda. Trzeba kuc żelazo póki gorące.

Poegzaminowy umysł nie mający zbyt dużo do roboty to zdecydowanie niebezpieczna rzecz


sobota, 18 maja 2013

Jak dobrze wstać skoro świt

A jednak odpadł. Nieszczęsny po-półmaratoński paznokieć. Fioletowiał, siniał, czerniał i ...odpadł. Cóż, sam jest sobie winien. Najwidoczniej nie było nam pisane razem się zestarzeć. 

Tygrys zapewnił mi kolejny rozrywkowy  poranek. To dziecko dba by mamusia nie przegapiła pięknych wschodów słońca. Dziś: 4,18. Słoneczko już dawno było na niebie. Po półtorej godzinie udało mi się jednak spacyfikować Potomka. Co tu jednak robić z tak pięknie rozpoczętym dniem? Spać już nie będę, na naukę szkoda czasu (wystarczy, ze poświęcam jej większość ostatnich dni). Odpowiedź mogła być tylko jedna: Nike na stopy i fruuuu.
Pięknie było. Cicho, ciepło, ale nie gorąco bo upały późniejszego dnia jeszcze nie zdążyły nadejść, lekki ponocny chłodek. I pusto. Ani żywej duszy. Gdzie te czasy gdzie rolnik wstawał skoro świt i z koniem ruszał na pole? Nogi same poniosły mnie do lasu, który aż kipiał majowa zielenią. I komarami. Na szczęście biegłam szybciej niż one. A może jeszcze były zbyt zaspane by mnie gonić?

Wyszło tego 5k w małych interwałach. Odkryłam właśnie podkasty biegowe. 


piątek, 3 maja 2013

Bieganie w walce z przemytem ludzi - In the long run

Bieganie zmienia biegającego człowieka od wewnątrz i zewnątrz. Mniej kilogramów, zgrabniejsza sylwetka, spokojniejszy umysł. A czy można bieganiem odmienić los innych ludzi?  

Taką nadzieję ma belgijska fundacja Oasis, która zajmuje się pracą z dziećmi i ich rodzicami mieszkającymi na dziko, najbardziej narażonymi na bycie wykorzystanymi do pracy jako żebracy (np przy wejściach do metra). Na ulicach Brukseli można spotkać wiele żebrzących kobiet trzymających małe dzieci. Chociaż mają po 3-5 lat, czyli są w najbardziej energicznym wieku, to prawie cały dzień nie ruszają się z miejsca. Zostały przemycone do Belgii i zmuszone do żebrania. Często pochodzą ze Słowacji i innych krajów Wschodniej Europy a teraz tułają się po ulicach Brukseli. Zasługują na lepsze życie.
Fundacja Oasis otwiera Centrum Rozwoju dla dzieci poniżej szóstego roku życia by dać im szansę na inne, lepsze życie. By zebrać pieniądze potrzebne na rozwój tego projektu w lipcu odbędzie się bieg zatytułowany "In the long run" - " Na dłuższą metę". Trasa tego biegu nie jest przypadkowa. To dobrze znana trasa przemytu ludzi prowadząca ze Słowacji do Belgii.

Pierwszy i ostatni dzień (Bratysława - Wiedeń i Leuven - Bruksela) będzie otwarty dla każdego, kto zechce wziąć udział w walce przeciwko współczesnemu niewolnictwu. Grupa będzie się tez składała z biegaczy, którzy będą pokonywać cała trasę sztafetowo.  . 

Bieg odbędzie się w dniach 15-22 Lipca 2013. Grupa biegaczy wyruszy z Bratysławy by pokonać dystans (około) 1250km.

Oasis poszukuje doświadczonych biegaczy chętnych do udziału w tym symbolicznym biegu na trasie, którą wielu jest zmuszonych pokonywać pod osłoną nocy, w strachu i trudnych warunkach.


Trasa:

Start: Poniedziałek 15 Lipca, Bratysława (biegający ruszą prosto do Wiednia pod biuro ONZ)
Środa 17 Lipca Praga


Sobota 20 Lipca Frankfurt
21 Lipca Kolonia
Poniedziałek 22 Lipca wieczór - Bruksela

Cała trasa będzie pokonana pieszo. Biegnącym będą towarzyszyć rowerzyści transportujący nawigację satelitarną, sprzęt ochronny, jedzenie, napoje itd. Grupa główna pokona cały dystans podczas gdy ochotnicy mogą dołączać na poszczególnych etapach.  Pierwszy biegacz wyruszy w trasę o 6 rano każdego dnia a ostatni zakończy go około godziny 22,00. Plan biegu na każdy dzień będzie opracowywany dzień wcześniej, tak więc każdy będzie mógł zdecydować ile zechce pobiec.

Każdy uczestnik powinien być przygotowany na przebiegnięcie minimum 10km każdego dnia (w sumie 80km). wprawdzie nie jest to obowiązkowe, ale każdy uczestnik powinien mieć możliwość przebiegnięcia maratonu (42,195km) w trakcie trwania akcji. Uczestnicy sami pokrywają koszty podróży do Bratysławy i powrotnej z Brukseli, ale już transport pomiędzy Bratysławą i Brukselą będzie zapewniony (minibusy i rowery). Wykupienie ubezpieczenia na czas trwania akcji leży w gestii uczestnika. Każdy powinien być w dobrej formie fizycznej, zarówno zdrowotnej jak i biegowej. Fundacja zapewni sprzęt kempingowy i kuchenny ale uczestnicy pokrywają koszty wyżywienia i noclegów. Każdy uczestnik organizuje swój własny strój biegowy, śpiwór itd. 

Masz czas w lipcu? Może się przyłączysz?

Więcej informacji i formularz zgłoszeniowy do ściągnięcia tutaj FORMULARZ ZGŁOSZENIOWY

MAIL  inthelongrun2013@gmail.com



poniedziałek, 29 kwietnia 2013

W kupie siła - Accero Ekiden

Od tygodnia noszę się z zamiarem napisania tego postu, a tu Bartek wykorzystał mój tytuł. Telepatia jakaś czy jak?
Pędząc wczorajszym rankiem w papierowych balerinkach przez zalaną Warszawę pomyślałam tylko jakie szczęście mieliśmy z pogodą w ubiegły weekend. 

Lubię takie przypadki, które prowadzą mnie w ciekawe miejsca. Przypadkiem jakiś czas temu dotarłam na stronę fb blog@czy. Tam dowiedziałam się, że szukają chętnych wśród blogowo-biegającej społeczności do udziału w sztafecie maratońskiej. W pierwszej chwili euforia - ja, ja ja chcę. Już tak dawno nie brałam udziału w jakimś fajnym, zorganizowanym biegu. A potem dopadły mnie nerwy. Na co ja się porywam? Przecież oni wszyscy śmigają jak małe meserszmity a ja będę się ciągnąć za nimi jak smród po gaciach. Przecież ja się nie nadaję na takie krótkie dystanse (dla niewtajemniczonych to taka sztafeta, gdzie 6 osób biegnie wspólnymi siłami maraton, czyli 42,195km podzielone na odcinki 7,195; 10; 10; 5; 5; 5.) 
Jednak dzięki pomysłowości organizatorów, którzy postanowili urządzić dwie biegowe imprezy (maraton i sztafeta) w tym samym dniu były spore problemy z uzbieraniem składu, wiedziałam, że nie mogę się wycofać.

 Po porażce półmaratońskiej wiedziałam, że fantastycznego czasu to ja na te piątkę nie wykręcę. Nie ma co się oszukiwać. Ale dam z siebie tyle ile mogę. Niestety półmaraton nadwyrężył mi trochę kolano (trzeba się wybrać na porządną konsultacje ortopedyczną) , więc ostatnie tygodnie poświęciłam na nieforsujące bieganie i rower (Tygrys najbardziej cieszył się z tego ostatniego). 

W ubiegłym roku drużyna wystąpiła w fajnych koszulkach z logo i imieniem każdego zawodnika. Dostałam projekt koszulki dla siebie i pół soboty zamiast na zajęciach spędziłam na bieganiu po Warszawie próbując ją zrobić. Od decathlonu do decathlonu poprzez inne firmy, ale albo byli zbyt zajęci, albo nie mieli igły, albo zamykali. Nie, to nie. O 21.00 zasiadłam z profesjonalnym sprzętem (laptop ze wzorem, kartki w kratkę, niezmywalny marker) do pracy.

Artysta przy pracy

Efekt, jak tak sie przymruży jedno oko, nie był taki zły.


Rano w drodze do kolejki jakiś życzliwy gołąbek postanowił obdarowac mnie zawartością swojego przewodu pokarmowego (na szczęście całość wylądował na niesionej przeze nie siatce). Potraktowałam to jako dobry znak. Pogoda piękna. 
Po dotarciu na Kępę Potocką i odnalezieniu grupy można już było piknikować. Fajnie było spotkać się twarzą w twarz z ludźmi, o których poczynaniach biegowych czytam od kilku miesięcy/lat. Utwierdziłam się w przekonaniu, że jestem jednak zwierzęciem stadnym i potrzebuję przynależności do jakiejś grupy. Po przeprowadzce z UK, gdy wyrwaliśmy się z korzeniami z jednego miejsca i próbowaliśmy przesadzić na polski grunt, czułam się (nadal się czuję) lekko osamotniona. Chociaż wróciliśmy w rodzinne strony to zmieniły się one przez ostatnie 12 lat mojej nieobecności a tym bardziej ludzie, z którymi kiedyś spędzałam dużo czasu. Brakuje mi wariackiej drużyny biegowej z którą braliśmy udział w niejednym szalonym biegu. Musze się rozejrzeć w okolicy za jakimś stowarzyszeniem. 

Wracając do biegu. Blog@cze wystawili dwie drużyny: weteranów (brali udział w poprzednich edycjach), którzy biegają bardzo szybko i nas, z łapanki (biegających szybko - oprócz mnie). Podczas gdy my wystawialiśmy 4 zmianę (w mojej osobie) to oni wystawiali już 5 (czyli Hanię). Napięcie rosło, lekkie przerażenie (a co jak zawiodę?), niecierpliwość (pobiec już i mieć z głowy). Organizatorzy nie popisali się z wywoływaniem drużyn )o czym pisali już Bartek, Emilia, Ala i Hania) więc stanęłam w strefie zmian dostatecznie wcześnie w obawie że przegapię Wojtka. (Czekając na niego obserwowałam proces przekazywania pałeczek, gdy nagle w strefę zmian wpadła dziewczyna  i rozglądając sie desperacko wokół krzyczała "Michał? Michał? Gdzie jesteś? Michał!!!!!!". Michał pojawił się spacerowym krokiem kilka dobrych minut później. Nie zazdroszczę mu późniejszego powitania drużynowego.) Na szczęście Bartek (nasz kapitano) był ze mną i nakierował mnie w stronę Wojtka.  "Nie upuścić pałeczki, nie upuścić pałeczki)."  - tłukło mi się po głowie

W tle po lewej Hania z pierwszej drużyny
 
Nie upuściłam, wyrwałam do przodu. Tuż za łukiem mety, czyli startem podbieg pod górę i ostry zakręt (~140 stopni) w lewo. Dobrze, że wolna jestem to się wyrobiłam. Następnie odcinek wzdłuż pięknie zakorkowanej trasy wśród spalin i pomstowań stojących kierowców. Na 2gim kilometrze przemknęła koło mnie krokiem zwinnej gazeli Hania. "Wiola dawaj" i tyle ją widziałam. Na mostku musiałam się zatrzymać by obejść spacerującą z wózeczkiem babcię a gdy tylko wystartowałam to znowu musiałam zredukować do truchtu by nie rozdeptać chłopczyka na rowerku pędzącego trasą sztafety pod opieką dziadziusia. Na ostatniej prostej przyspieszyłam wykrzesując z siebie resztki energiii na finisz. "Dajesz Wiola, meta już blisko" zawołał ktoś z tłumu. Nic tak nie dodaje skrzydeł jak doping widzów. Ostatni zakręt i wpadam w strefę zmian szukając czekającej Ali "Nie upuść pałeczki, nie upuść pałeczki". Nie upuściłam. Ostatnie metry i wita mnie wysłannik Boskiej Opatrzności w osobie zakonnicy z butelką wody. "Pani czyń honory" uśmiecham się do wolontariuszki, gdy ta zawiesza mi medal na szyi.



Tym razem zdecydowałam się na  Sprinty (Vibram Five Fingers), bo ze Speedami jesteśmy nadal obrażeni po masakrze paznokci podczas półmaratonu. Z szaroczarnego przechodzą powoli w ładny fiolecik i chyba jednak nie odpadną. 

Jak można było się tego spodziewać byłam najwolniejsza (28:23), nie mniej jednak jest to moja nowa życiówka na 5km. Mam nadzieje, że poprawię się w przyszłym roku. Blog@cze II z czasem 3:32:26 zajęli 178. miejsce na ponad 400 drużyn. (Blog@cze I z czasem 3:06:20 - 34.)

poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Cienka jestem jak przysłowiowy zadek węża

Zdjecie: fotomaraton
Tygrys zapewnił mi 4 dni wypoczynku po porażce półmaratonowej (nie było jak wyjść na wybieganie, o śniegu nie wspominając, dodatkowo w poniedziałek Wielkanocny Tygrys został ochrzczony). Za 2 tygodnie sztafeta, a ja nadal w proszku. Stresuję się, bo teraz nie chodzi tylko o bieganie dla siebie i jak nie wyjdzie to nie będzie to tylko sprawa pomiędzy mną i sumieniem biegacza. Tym razem odpowiadam przed całą grupą ludzi, którzy dadzą z siebie wszystko i nie mogę ich zawieść. A ja taka wolna jestem. 

Na te 4 tygodnie (licząc od półmaratonu) oddałam się w ręce Matta Fitzgeralda i jego treningu mózgowego na 5km. I tak przez ostatnie półtora tygodnia robiłam kilometrówki w tempie na 5k, i interwałki 1M, 1k, 600m, 300m w różnych tempach i wybiegania po 8km. 

Wnioski są następujące:

1) po pierwsze primo marniutko. Ja nie umiem biegać szybko. I to raczej nie jest nawet kwestia niezdolności ciała, ale raczej ducha. Coś mi się tam w głowie blokuje i poddaję się przy pierwszych trudnościach. Chyba trzeba będzie połączyć Chirunning z Brain Training aby to pokonać. 

2) rozciąganie, rozciąganie, rozciąganie. Mięśnie zadkowe mam tak spięte, że pomimo rozciągania to po biegu łapią mnie czasem takie skurcze z prawej strony, że nie mogę stanąć na prawej nodze. Do tego dokłada się też fakt, że Tygrysa noszę na lewym biodrze i przez to chodzę krzywo. A że Junior przechodzi znowu lęk separacyjny przez moje wyjazdy na studia to tego noszenia trochę jest. Więcej jogi

3)  słabe mięśnie pośladkowe i przywodziciele, i brzucha i grzbietowe. Chcesz biegać lepiej to zacznij  wzmacniać mięśnie

4) Po szybszym biegu znowu odzywają się kolana. Dzięki Chirunning nauczyłam się lepiej wsłuchiwać w to, jak działa moje ciało i wszelkie bolączki zaczęłam traktować jako sygnał ostrzegawczy, który trzeba przeanalizować a nie zignorować. Z reguły boli lewe kolano, ale to jest chyba wynik (przynajmniej częściowo) złego ustawiania stopy. Gdy tylko zaczyna boleć podczas biegu to staram się korygować jej ustawienie poprzez delikatną rotację kolana do wewnątrz i przechodzi (to pewnie pozostałość po złamaniu piszczela sprzed nastu lat, po którym dość długo chodziłam na zewnętrznej krawędzi stopy). Myślę też, że współwinowajcą jest tu ITBS (syndrom pasma biodrowo-piszczelowego). Zaczęłam więc robić te ćwiczenia

Źródło http://www.medicycling.eu

5) I jeszcze jakby tak dało się dobę o jakieś 4-5 godzin rozciągnąć to już w ogóle byłoby super. Nie lubię robić czegoś połowicznie, a ostatnio wszystko właśnie tak się odbywa. Niestety, ale studia zajmują sporo czasu, a nie chcę by cierpiał na tym Junior, więc "swoimi" rzeczami zajmuję się dopiero gdy Wielmoży pogrążony jest we śnie ( a to wcale nie tak dużo czasu). Na szczęście (czy wyglądaliście dziś za okno?) robi się cieplej. A to oznacza inaugurację sezonu wózkowego. Przestanę być uzależniona od osób trzecich, które musiałyby zostać z Tygrysem, bym ja poszła pobrykać. Junior dostał też fotelik rowerowy, co wzbogaci moje treningi o wycieczki rowerowe z latoroślą. Na razie trenujemy noszenie kasku na sucho, co niezbyt przypada mu do gustu.

poniedziałek, 25 marca 2013

Jest życiówka...

... to było najwolniejsze i najtrudniejsze półmaratonu jakie do tej pory biegłam. Był ból i parcie do przodu z zaciśniętymi zębami. Ale dotarłam do końca wdzięczna za nowe doświadczenie.

Ale od początku. Wieczorem ostatni przegląd ubrania. Planowałam założyć koszulkę półmaratonu na kurtkę i przyczepić do niej numerek, okazuje się jednak, ze nie jestem M-ką. Nie chcąc pokłóć wiatrówki agrafkami wpadam na pomysł wydziergania na szydełku uprzęży na numerek.


Noc przed udało mi się przespać w całości, ale tylko dlatego, że trafił się akurat weekend studyjny i spałam u brata a Tygrys został pod opieką Tatusia. Byłam tak padnięta, że obudziłam się dokładnie w tej samej pozycji w jakieś zasnęłam. Potem owocowa owsianka, spojrzenie na termometr (-12!!!), WKDka, SKMka i jestem na miejscu. Motylki w brzuchu zaczynają trzepotać. Uwielbiam ten stan przedstartowy: niepewność, oczekiwanie, strach. 
Szybkie przebranie (o kurcze jak zimno w stopy, w domu już rozważałam opcje założenia rękawiczek na stopy, ale okazały się trochę za krótkie. No nic, byle uciec od śniegu to będzie dobrze). Wbijam się na  rozgrzewkę pod wejściem Nr 11 i truchcikiem w stronę tłumu. Brat zaopatrzył mnie w narzutkę zaawansowaną technologicznie rodem z NASA, znaczy się worek na śmieci, więc chodzę z wielkim napisem PLASTIK na klacie. Przynajmniej ciepło.

Plan jest taki: baw się dobrze. Ustawiam się za balonikami na 2:00. W głębi ducha wiem, że nie jestem przygotowana na to by tak pobiec, ale zadecyduję o tym po pierwszych 5km. 
Na starcie miłe zaskoczenie: słoneczko. Nawet zbytnio nie wieje na moście. Biegnie się tak dobrze, że nawet nie zauważam pierwszych 5 znaczników kilometrowych, ale odpuszczam sobie grupkę na 2:00. Jeżeli nadal utrzymam to tempo to wypale się po 15km. 
Do 10 km czuję się świetnie, wiatr grzeje w plecy, mam idealną ilość warstw ubrań na sobie, w uszach ulubiona playlista. Niestety na 13. zaczyna mnie boleć palec u stopy. Początkowo nic poważnego, ale z czasem daje się coraz bardziej we znaki. Na 15. zastanawiam się czy nie zdjąć buta i nie biec na pół boso, ale:
a) byłaby to większa głupota niż biegnięcie z uwierającym palcem bo na pewno się przeziębię
b) za dużo roboty, akurat na lewym bucie mam chipa więc trzeba by było go przełożyć

No to męczymy się dalej. Podbieg na Belwederskiej to już tylko trucht z kombinowaniem: jak ustawić stopę aby bolało mniej. Mijają mnie zające na 2:20 i 2:30. Odpuszczam jakąkolwiek myśl o czasie i chcę tylko  dotrzeć na metę.

Nieoczekiwanie pojawia się palma na rondzie De Gaulle'a. Wzięła mnie z zaskoczenia. To już tu? To dodaje sił, ale most ciągnie się w nieskończoność. Zbiegam ślimakiem korzystając z siły grawitacji, ale tu niespodzianka: na wyznaczonej nitce zaparkowały wozy policyjne i musimy wbić się na chodnik. Czyżbym była tak bardzo z tyłu, że już zwijają całą imprezę? 
Czekam na znacznik 21km, ale nigdzie go nie dostrzegam, za to jeden z kibiców krzyczy w moja stronę "Dasz radę, jeszcze 200m" Że jak? Faktycznie meta wyłania się za ostrym zakrętem w lewo. Zakręt na ostatnich metrach? Serio? W słuchawkach akurat moja ulubiona "Lux aeterna" Clinta Mansella, najlepszy utwór na finish. Nie czuję bólu palca i ostatkiem sił śmigam przez metę wpadając z rozpędem w kałuże rozmokłego śniegu. Z medalem słodko ciążącym na szyi pędzę po torbę by jak najszybciej założyć ciepłe skarpetki. Gorąca herbata smakuje pysznie. Zimny makaron trochę mniej. 

Wynik: 2:29:38 (chciałam się zmieścić w 2:30 to mam)

Bieg udowadnia mi, że jestem bez formy, bez porządnego treningu NIE MA efektów i przede wszystkim, że kocham bieganie. Od czasu do czasu przydaje się taka lekcja pokory.

Po raz kolejny jestem zachwycona CW-Xami. Legginsy świetnie podtrzymują wszystkie trzęsące się części przez co nie traci się energii na niepotrzebne drżenia, usprawniają przepływ krwi i następnego dnia ból pobiegowy wynosi zaledwie 2/10.

piątek, 22 marca 2013

Za dwa dni...

Zawsze lubiłam wieczór przedstartowy: układanie stroju na krześle, szukanie zapasowych agrafek, delikatne drżenie rąk i lekki sen: byle nie zaspać. 
Mam lekką tremę przed tą połóweczką. Nie wiem czy dlatego, że taka jestem nieprzygotowana, czy też dlatego że to mój pierwszy krajowy bieg i chciałoby się dobrze wypaść. Cóż pogoda raczej mi nie pomoże. Podobno to nie dobrze przespana noc przed ma wpływ na bieg, ale druga i trzecia noc przed. To marne szanse mam. Ostatniej nocy zasnęłam o 4.30 i Tygrys łaskawie zezwolił na sen do 7 (ostatnia czwórka na wylocie). Dziś też zapowiada się ariowo.

Torba już spakowana, bo jadę jutro rano, zaliczyć sobotnie zajęcia, a potem zerwać się z ostatnich wykładów by odebrać pakiet startowy. Nie mogłam się zdecydować które Vibramki wybrać. Sprinty maja lepszą podeszwę i zasłaniają większa powierzchnię stopy, ale po ostatnich dziwnych obtarciach trochę się boję brać je na dłuższą trasę. Z drugiej strony w speedach będzie mi pewnie zimno. Wzięłam obie a dodatkowo jeszcze założę Lunarglidy tak na wszelki wypadek (tak to jest jak się trzeba zapakować na wszystkie a może...). Mierząc ubrania sięgnęłam głęboko w tylne rejony półki biegowej, gdzie od dłuższego czasu leżały zapomniane CW-X. Jakoś tak szkoda mi się ich zrobiło, w końcu dobrze sienam rzem biegało. Postanowiłam je przymierzyć. O cudzie, weszły. A przecież kupiłam je kilkanaście kilogramów temu. Zapakowałam. Jutro wieczorem jeszcze je założę na próbę i zobaczę jak się będzie biegło. 

Liczyłam na piękny wiosenny bieg, a tu: bluza termiczna z długim rękawem, koszulka, windstopper Gore, wiatrówka, długie getry, ewentualnie spódniczka na to bo okazało się, że tez wejdzie, opaska, czapka, rękawiczki i ... bose stopy (znaczy  bez skarpetek). 

Na dodatek pieta mi podstępnie pękła i boli. Dobrze, ze Vibramki nie pozwalają za bardzo na lądowanie na pięcie to powinnam jakoś dotrwać. Babcia już od kliku miesięcy przeprowadza kampanię: Dziecko ty sobie zdrowie marnujesz. Zastanów się dziecinko, ty teraz dla dziecka musisz żyć a nie takie rzeczy wyprawiać. W odpowiedzi poczytałam jej trochę o Fahuji Singh, ale chyba nie dotarło. 

Powodzenia wszystkim biegnącym w niedziele życzę. 

W oczekiwaniu na wiosnę

poniedziałek, 18 marca 2013

Przedstartowa nerwówka

Niestety, nie mam za bardzo o czym donosić. Ubiegły tydzień obfitował w jeden (słownie: jeden) bieg: długie wybieganie w poniedziałek. Odkąd M zaczął pracować według nowego dziwnie chaotycznego planu nie ma szans na zaplanowanie jakiegoś treningu. Ma skończyć o 4 - kończy po 6, albo idzie na 12h, albo na nockę i potem odsypia w dzień. Ubiegły tydzień już w ogóle był do niczego bo jeden z współpracowników się połamał, drugi poszedł do szpitala więc prawie się nie widywaliśmy. Nie mówiąc już o wyrwaniu kilkudziesięciu minut na trening dla mnie. Dodatkowo w ubiegłym tygodniu Tygrys stał się posiadaczem dwóch nowiutkich czwórek i przedostatniej dwójki (drugi taki sam komplet jeszcze w drodze), więc sypiam po 2-3h (podsumowując cały nocny sen a nie jednorazowe odcinki), przez co wieczorem chodzę jak Mambie (mama + zombie = mambie) i nie ma opcji zrobienia interwałów bo zwyczajnie wyryłabym nosem o poręcz tudzież krawężnik. 
W piątek wybrałam się do rodziców w nadziei, że zajmą się potomkiem a ja spokojnie pójdę pobiegać. Wiało tak, że ledwie przeszłam odcinek od samochodu do drzwi wejściowych. I to między budynkami. A trasa biegu prowadziłaby przez szczere pole. Jakby mnie taki boczny podmuch walną znienacka to zatrzymałabym się pewnie na brzózkach 300m dalej.  W sobotę było nie lepiej. 
I tak cały tydzień na nic. Trochę moje morale podupadło. 
Wprawdzie zdarzyło mi się już przebiec półmaraton bez  przygotowania o TUTAJ z wynikiem 2.06'. Niby przez pół roku przed tą imprezą nie trenowałam nic oprócz sporadycznych przebieżek, ale za to te wcześniejsze pół roku to intensywne przygotowania do maratonu. Jak będzie w niedzielę? Nie nastawiam się na żadne spektakularne wyczyny. Byle dobiec i dobrze się bawić

wtorek, 12 marca 2013

Moje pierwsze wspomnienie biegowe

Niniejszy wpis bierze udział w konkursie organizowanym przez portal CupoNation.pl oraz blog PrzebiecMaraton.pl

źródło 1, źródło 2, źródło 3

Pierwszy bieg ... pamiętam go doskonale. To drugie wspomnienie, po wybiciu górnych jedynek w wieku lat czterech, trwale wyryte w mojej pamięci. Nie był to bieg typowy, czyli nic zorganizowanego, szkolnego itd. Nie mniej jednak dla mnie był to BIEG a samo wspomnienie przyczyniło sie do kilku wygranych w późniejszych latach. A zatem:

 To był ciepły letni sobotni poranek. Lat miałam pewnie z pięć. Nie pamiętam dokładnie. Pamietam za to błękitną flanelową piżamkę w króliczki, w którą byłam ubrana i mokrą rosę pod bosymi stopami. Mama wysłała mnie do ogrodu po natkę pietruszki. Aby dojść do ogrodu musiałam przejść przez całe (dosyć spore) podwórko. Zamkałam właśnie furtkę, gdy stanęłam oko w oko z podwórkowym kogutem. Kogut był zadziorny o wybuchowym temperamencie. 
Znieruchomiałam z pęczkiem natki zwisającym z zaciśniętej dłoni. "Nie nawiązuj kontaktu wzrokowego" doradziłabym teraz tej małej dziewczynce. Niestety, dziecko działa instynktownie. Rzuciłam się sprintem przez podwórko. Jak ja biegłam. Chyba już nigdy potem nie rozwinęłam takiej prędkości. Bose stópki ślizgały sie na mokrej trawie, krzyczałam ile sił w płucach a zajadły kogut biegł za mną. Przebiegłam pewnie około 150m. Finish był najlepszy. Rzutem suwnym pod Fiata 126p pieszczotliwie zwanego Maluchem. (tak, 5-letnie dziecko jeszcze sie tam zmieściło). W zaciśniętej piastce nadal trzymałam zmachlaczoną natkę.

Kogut skończył marnie: rosołem niedzielnym. Dało to nauczkę pozostałym osobnikom. Za to wspomnienie towarzyszyło mi jeszcze wiele lat. W pod koniec podstawówki, chyba w 7 klasie wuefista odkrył, że mam talent sportowy i czego sie nie tknę to przywoże medale. Było pchnięcie kula, rzut dyskiem, oszczepem, skok w dal i w końcu przyszedł czas na biegi przełajowe. Zdobyłam kilka medali na zawodach powiatowych/rejonowych/wojewódzkich. A to, co pchało mnie do przodu na decydujących ostatnich metrach to właśnie wspomnienie koguta. Wyobrażałam sobie jak sie mogłam czuć gdy goniła mnie ta bestia. Od razu odnajdywałam w sobie siłę by przegonić przeciwnika/ów. 

poniedziałek, 11 marca 2013

Taperowe szaleństwo czas zacząć

Ostatnie długie wybieganie za mną. Niestety z przykrością stwierdzam, że nie sprawiło mi aż takiej radości. Silny wiatr i oblodzona nawierzchnia redukowały mnie momentami do marszu. Na dodatek Vibramki otarły mi stopę w trzech miejscach. Do krwi. To akurat może być moja wina bo nie zdążyłam ich uprać po ostatnim biegu leśnym i mogły zesztywnieć od błotka.
Teraz tylko praca nad szybkością i połóweczka.
Czy jestem zadowolona z dotychczasowego treningu? Nie bardzo. Zabrakło mi kilku ważnych sesji. Niestety pogoda, weekendowe studiowanie i chaotyczny rozkład pracy M w wyniku czego nie miałam z kim zostawić Tygrysa zrobiły swoje. Dobiec na pewno dobiegnę.
Na maratońskim forum zawsze ustalamy sobie trzy cele medalowe: złoty, gdy wszystko pójdzie idealnie a nawet lepiej, srebrny, realistyczny i brązowy, pesymistyczny. A więc tak:

Złoto: 1:59.00
Srebro: 2:15:00
Brąz: 2:30:00

Załatwiłam już sobie zwolnienie z zajęć na niedzielę. A po półmaratonie mam 4 tygodnie na podciągnięcie tempa bo dołączyłam do drużyny blog@czy w sztafecie Accreo Ekiden. Znaczy dołącze dziś wieczorem gdy w końcu przeleję swoją część opłaty wpisowej.