... to było najwolniejsze i najtrudniejsze półmaratonu jakie do tej pory biegłam. Był ból i parcie do przodu z zaciśniętymi zębami. Ale dotarłam do końca wdzięczna za nowe doświadczenie.
Ale od początku. Wieczorem ostatni przegląd ubrania. Planowałam założyć koszulkę półmaratonu na kurtkę i przyczepić do niej numerek, okazuje się jednak, ze nie jestem M-ką. Nie chcąc pokłóć wiatrówki agrafkami wpadam na pomysł wydziergania na szydełku uprzęży na numerek.
Noc przed udało mi się przespać w całości, ale tylko dlatego, że trafił się akurat weekend studyjny i spałam u brata a Tygrys został pod opieką Tatusia. Byłam tak padnięta, że obudziłam się dokładnie w tej samej pozycji w jakieś zasnęłam. Potem owocowa owsianka, spojrzenie na termometr (-12!!!), WKDka, SKMka i jestem na miejscu. Motylki w brzuchu zaczynają trzepotać. Uwielbiam ten stan przedstartowy: niepewność, oczekiwanie, strach.
Szybkie przebranie (o kurcze jak zimno w stopy, w domu już rozważałam opcje założenia rękawiczek na stopy, ale okazały się trochę za krótkie. No nic, byle uciec od śniegu to będzie dobrze). Wbijam się na rozgrzewkę pod wejściem Nr 11 i truchcikiem w stronę tłumu. Brat zaopatrzył mnie w narzutkę zaawansowaną technologicznie rodem z NASA, znaczy się worek na śmieci, więc chodzę z wielkim napisem PLASTIK na klacie. Przynajmniej ciepło.
Plan jest taki: baw się dobrze. Ustawiam się za balonikami na 2:00. W głębi ducha wiem, że nie jestem przygotowana na to by tak pobiec, ale zadecyduję o tym po pierwszych 5km.
Na starcie miłe zaskoczenie: słoneczko. Nawet zbytnio nie wieje na moście. Biegnie się tak dobrze, że nawet nie zauważam pierwszych 5 znaczników kilometrowych, ale odpuszczam sobie grupkę na 2:00. Jeżeli nadal utrzymam to tempo to wypale się po 15km.
Do 10 km czuję się świetnie, wiatr grzeje w plecy, mam idealną ilość warstw ubrań na sobie, w uszach ulubiona playlista. Niestety na 13. zaczyna mnie boleć palec u stopy. Początkowo nic poważnego, ale z czasem daje się coraz bardziej we znaki. Na 15. zastanawiam się czy nie zdjąć buta i nie biec na pół boso, ale:
a) byłaby to większa głupota niż biegnięcie z uwierającym palcem bo na pewno się przeziębię
b) za dużo roboty, akurat na lewym bucie mam chipa więc trzeba by było go przełożyć
No to męczymy się dalej. Podbieg na Belwederskiej to już tylko trucht z kombinowaniem: jak ustawić stopę aby bolało mniej. Mijają mnie zające na 2:20 i 2:30. Odpuszczam jakąkolwiek myśl o czasie i chcę tylko dotrzeć na metę.
Nieoczekiwanie pojawia się palma na rondzie De Gaulle'a. Wzięła mnie z zaskoczenia. To już tu? To dodaje sił, ale most ciągnie się w nieskończoność. Zbiegam ślimakiem korzystając z siły grawitacji, ale tu niespodzianka: na wyznaczonej nitce zaparkowały wozy policyjne i musimy wbić się na chodnik. Czyżbym była tak bardzo z tyłu, że już zwijają całą imprezę?
Czekam na znacznik 21km, ale nigdzie go nie dostrzegam, za to jeden z kibiców krzyczy w moja stronę "Dasz radę, jeszcze 200m" Że jak? Faktycznie meta wyłania się za ostrym zakrętem w lewo. Zakręt na ostatnich metrach? Serio? W słuchawkach akurat moja ulubiona "Lux aeterna" Clinta Mansella, najlepszy utwór na finish. Nie czuję bólu palca i ostatkiem sił śmigam przez metę wpadając z rozpędem w kałuże rozmokłego śniegu. Z medalem słodko ciążącym na szyi pędzę po torbę by jak najszybciej założyć ciepłe skarpetki. Gorąca herbata smakuje pysznie. Zimny makaron trochę mniej.
Wynik: 2:29:38 (chciałam się zmieścić w 2:30 to mam)
Bieg udowadnia mi, że jestem bez formy, bez porządnego treningu NIE MA efektów i przede wszystkim, że kocham bieganie. Od czasu do czasu przydaje się taka lekcja pokory.
Po raz kolejny jestem zachwycona CW-Xami. Legginsy świetnie podtrzymują wszystkie trzęsące się części przez co nie traci się energii na niepotrzebne drżenia, usprawniają przepływ krwi i następnego dnia ból pobiegowy wynosi zaledwie 2/10.
Gratuluję. Ważne, że bieg ukończony, pomimo bólu.
OdpowiedzUsuńA oznaczenia 21. kilometra chyba nie było, ja przynajmniej go nie widziałam, dlatego byłam zdziwiona, że to już meta :-)