A jednak odpadł. Nieszczęsny po-półmaratoński paznokieć. Fioletowiał, siniał, czerniał i ...odpadł. Cóż, sam jest sobie winien. Najwidoczniej nie było nam pisane razem się zestarzeć.
Tygrys zapewnił mi kolejny rozrywkowy poranek. To dziecko dba by mamusia nie przegapiła pięknych wschodów słońca. Dziś: 4,18. Słoneczko już dawno było na niebie. Po półtorej godzinie udało mi się jednak spacyfikować Potomka. Co tu jednak robić z tak pięknie rozpoczętym dniem? Spać już nie będę, na naukę szkoda czasu (wystarczy, ze poświęcam jej większość ostatnich dni). Odpowiedź mogła być tylko jedna: Nike na stopy i fruuuu.
Pięknie było. Cicho, ciepło, ale nie gorąco bo upały późniejszego dnia jeszcze nie zdążyły nadejść, lekki ponocny chłodek. I pusto. Ani żywej duszy. Gdzie te czasy gdzie rolnik wstawał skoro świt i z koniem ruszał na pole? Nogi same poniosły mnie do lasu, który aż kipiał majowa zielenią. I komarami. Na szczęście biegłam szybciej niż one. A może jeszcze były zbyt zaspane by mnie gonić?
Wyszło tego 5k w małych interwałach. Odkryłam właśnie podkasty biegowe.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz