Niestety, nie mam za bardzo o czym donosić. Ubiegły tydzień obfitował w jeden (słownie: jeden) bieg: długie wybieganie w poniedziałek. Odkąd M zaczął pracować według nowego dziwnie chaotycznego planu nie ma szans na zaplanowanie jakiegoś treningu. Ma skończyć o 4 - kończy po 6, albo idzie na 12h, albo na nockę i potem odsypia w dzień. Ubiegły tydzień już w ogóle był do niczego bo jeden z współpracowników się połamał, drugi poszedł do szpitala więc prawie się nie widywaliśmy. Nie mówiąc już o wyrwaniu kilkudziesięciu minut na trening dla mnie. Dodatkowo w ubiegłym tygodniu Tygrys stał się posiadaczem dwóch nowiutkich czwórek i przedostatniej dwójki (drugi taki sam komplet jeszcze w drodze), więc sypiam po 2-3h (podsumowując cały nocny sen a nie jednorazowe odcinki), przez co wieczorem chodzę jak Mambie (mama + zombie = mambie) i nie ma opcji zrobienia interwałów bo zwyczajnie wyryłabym nosem o poręcz tudzież krawężnik.
W piątek wybrałam się do rodziców w nadziei, że zajmą się potomkiem a ja spokojnie pójdę pobiegać. Wiało tak, że ledwie przeszłam odcinek od samochodu do drzwi wejściowych. I to między budynkami. A trasa biegu prowadziłaby przez szczere pole. Jakby mnie taki boczny podmuch walną znienacka to zatrzymałabym się pewnie na brzózkach 300m dalej. W sobotę było nie lepiej.
I tak cały tydzień na nic. Trochę moje morale podupadło.
Wprawdzie zdarzyło mi się już przebiec półmaraton bez przygotowania o TUTAJ z wynikiem 2.06'. Niby przez pół roku przed tą imprezą nie trenowałam nic oprócz sporadycznych przebieżek, ale za to te wcześniejsze pół roku to intensywne przygotowania do maratonu. Jak będzie w niedzielę? Nie nastawiam się na żadne spektakularne wyczyny. Byle dobiec i dobrze się bawić
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz