wtorek, 17 listopada 2009

Czy ja jestem jeszcze normalna?

6 rano w niedzielny poranek. Budzi mnie szum ulewnego pluskania za oknem. Odslaniam firanke i wpatruje sie w proznie. Nawet odlegle o 3 metry lampy uliczne zniknely za sciana deszczu. Jak kazdy normalny czlowiek powinnam wrocic do cieplego lozeczka i schowac sie na kolejne kilka godzin pod koldre. Co zatem wypycha mnie na zewnatrz? Dobre pytanie.
Umawiam sie ze zmotoryzowanymi znajomymi na drugim koncu Londynu. Moja czesc metra tradycyjnie nieczynna remontowo wiec probuje sie dostac do najblizszej dzialajacej stacji zastepczym autobusem. Pytanie kontrolera ruchu skierowane do kierowcy nie brzmi uspokajajaco: "Na pewno wiesz dokad masz jechac?". Tak zaczyna sie moja droga do piekla.

Gdy docieramy na miejsce niebo przeciera sie ukazujac blekitne skrawki. Kilka setek biegaczy gromadzi sie powoli na lini staru. Mija mnie Superman, para diablow rozciaga sie obok, przez tlum przepycha sie zgraja zakonnic. W moich lsniaco bialych Asicsach czuje sie wrecz nie na miejscu. Z lekkim niedowierzaniem przygladam sie sasiadowi. Sam Gordon Ramsey we wlasnej osobie. Ciekawe ile 'F' words padnie z jego ust podczas biegu?

Tuz przed startem z nieba spada kilkuminutowy lodowaty deszcz. Natura chyba probuje nam dac przedsmak tego co nas czeka. Tlum mruczy z dezaprobata ale nikt nie smie sie ruszyc i schowac pod dach stojacego opodal blaszanego hangaru. Mamy byc twardzi.
HellRunner™ to bieg przelajowy. Ma byc wszystko: od lesnego traktu po wypelnione woda rowy i pelno stromych wzgorz. Organizator zapewnia ze bedziemy mokrzy. Juz jestesmy a bieg jeszcze sie nie zaczal. Mamy zapomniec o znacznikach milowych a to co powinnismy wiedziec to to ze trasa ma
wiecej niz 10 mil a mniej niz 12, ale ze wszystkimi niespodziankami czekajacymi na nas po drodze kto by tam liczyl?

Ruszamy zwarta grupa wrecz spacerowym tempem. Nikt sie nie spieszy, nie pedzi do przodu. Enigmatyczne strzalki kieruja nas w glab lasu, ubity trakt zamienia sie w rozmokla sciezke. Wszyscy staraja sie omijac trafiajace sie coraz czesciej kaluze. Pierwsza gorka zatrzymuje nas wszystkich, przejscie jest zbyt waskie i kazdy powoli wspina sie pod gore. Po kilkunastu minutach biegu po coraz bardziej rozmoklym i rozdeptanym setka stop poprzednich biegaczy terenie zaczynam sie w duchu modlic o kolejna gorke, ktora pozwoli chwilke oddetchnac. Pogoda od tygodnia ciezko pracowala na to bysmy mieli odpowiednia ilosc wody w kaluzach. Asicsy juz dawno zmienily kolor a rozowa koszulka z ktorej zartowali przydrozni biegacze w czerni w niczym nie przypomina poczatkowej landrynki. Im glebiej w las tym bardziej grzasko, slisko i mokro, kaluze coraz glebsze a straznicy czuwaja bysmy ich
nie omijali bocznymi sciezkami. Nie ma wyjscia: z rozpedem wpadam w najwieksza rozbryzgujac strugi wody na biegnacych obok. Lodowate igielki szczypia w stopy i kostki.

Sama nie wiem czy brak markerow milowych dziala pozytywnie czy nie. To pierwszy bieg bez muzyki i zegarka, w kompletnej nieswiadomosci tego ile juz przebieglam. Zapowiedz organizatorow, ze trasa ma wiecej niz 10 a mniej niz 12 mil tez nie jest zbyt pomocna w okresleniu pozycji. Atmosfera wsrod biegaczy fantastyczna, nie ma rywalizacji, wszyscy smiejemy sie razem ze swoich upadkow i
rozjezdzajacych sie nog. Gdy stopy osuwaja sie na grzaskim zboczu, pomocna dlon sciska za ramie i ciagnie ku gorze. Wpadamy na polanke ze stacja z woda i zespolem przygrywajacy na zywo jazzowe kawalki. Domyslam sie ze to polowa trasy. Rozgladam sie wokol probujac znalezc znajomych ale oblocone twarze przemykajace obok wygladaja jednakowo. Z oddali slychac smiechy i okrzyki gapiow
zagrzewajacych do walki. Zblizamy sie do obiecywanego 'Bagna Zatracenia'.

Zza zakretu wylania sie waski wawoz z tylko jedna mozliwoscia przedostania sie na druga strone. Ustawiam sie w kolejce i wsuwam powoli w brunatno-czarna otchlan. Lodowata woda siega do pach, stopy probuja znalezc oparcie w grzaskim dnie. Pre powoli do przodu stawiajac ostroznie kazdy krok. Sasiad z przodu traci rownowage i nurkuje zanim zdarze go zlapac. Po chwili wylania sie oblejony blotem, zataczamy sie ze smiechu i malo brakuje bym sama poszla w jego slady. Na brzegu fotograf uwiecznia nasze proby wydostania sie z bagna po wyslizganym zboczu. Spodnie, ktore ledwie siegaly kolan gdy zaczynalam bieg teraz koncza sie przy kostkach oklejajac nogi jak warstwa cementu. Lodowate igielki kluja cale cialo, przez chwile nie czuje odretwialych ud, a za chwile pala ogniem. Biegne do przodu by sie rozgrzac. Wdrapywanie sie na kolejna gorke zaczyna sprawiac przyjemnosc. Slonce swieci mi prosto w twarz oslepiajac na chwile, zamiast biegaczy widze tylk parujace cienie znikajace pomiedzy drzewami. Po drodze mijam pare dorodnych prawdziwkow i czerwonego muchomorka przycupnietego pod swierkiem. Gdy docieram do szczytu wzgorza widok zapiera dech w piersiach. Zaluje ze nie mam ze soba aparatu (dosc rozwaznie zostawilam go ze znajoma na starcie).
Na kolejnym zakrecie strazniczka zagrzewa do boju.
- Daleko jeszcze? - pada pytanie z lewej.
- Yyyyy, zobaczycie sami - odpowiada enigmatycznie.
I faktycznie za chwile zatrzymuje sie na skraju urwiska, 10m ponizej - rzeka. Ja sie na to nie pisalam. Miala byc jedna przeprawa przez zimna wode. Nie dwie.


Zsuwam sie na tylku po stromym zboczu prosto w lodowata brunatna maz, rozchlapujac ja na sasiadow obok. Co mnie podkusilo by wziac udzial w tym szalenstwie? Coz, w lipcu pomysl wydawal sie zabawny.
Nie mam pojecia jak dlugo juz tak biegniemy, sciezka wije sie zakolami znikajac wsrod drzew. Wystrzaly petrad na mecie sa coraz blizej, wiec to musi byc gdzies za nastepna gorka. Nabieram rozpedu na kolejnym zakrecie i... wpadam po pas w kolejna wielka kaluze wody. Gapie krzycza ze to juz blisko, wyczlapuje sie na czworaka i rzucam w pogon. Miedzy drzewami miga czerwony luk mety, to dodaje sil. Zbieram sie w sobie i wkladam resztki energii w finish. Na linii mety pokazowy skok na potrzeby pana fotografa i juz. Po wszystkim. Co dziwne nawet nie czuje sie zmeczona. Mlodzi
umundurowani (harcerze/skauci) odcinaja mi chip, nastepni wreczaja siatke pelna dobra 'goody bag'. Pamiatkowe koszulki rozlozone na stolikach wedle rozmiaru. Mila nispodzianka, nareszcie cos pasujacego na mnie a nie worek. Przesuwam sie do przodu, kolejne pomocne lapki wysuwaja sie do mnei z butelka wody i batonem muesli.

Odbior bagazu, jak wszystko tutaj, odbywa sie bardzo sprawnie. Straznik na wejsciu wpuszcza do salki tylko tyle biegaczy ile podajacych torby wiec nie ma zamieszania i wychodze ze swoja po zaledwie 5 minutach. Nie ma prysznicow, czy nawet przebieralni, ale organizator ostrzegal ze nie bedzie mozliwosci zapewnienia takiego luksusu, wiec nikt nie ma mu za zle. Przebieramy sie na srodku parkingu probujac zetrzec jak najwiecej blota przy pomocy mokrych chusteczek. Suche ubranie nigdy nie bylo tak mile w dotyku.

Zdecydowanie to byl najlepszy bieg w jakim uczestniczylam. Doskonala organizacja (jak zwykle) w polaczeniu z niepowtarzalna atmosfera i niespodziewanie dobra pogoda. Juz nigdy nie powiem ze zwykly bieg miejski jest trudny. Sponsorzy przygotowali calkiem sympatyczny pakiet: zestaw herbatek od Tetley, For Goodness Shake (shake proteinowy), batony muesli, plaster chlodzacy na obolale miesnie, gumy do zucia, probka kremu dla menow (bedzie dla TaZa), troche voucherow, pudelko chrupiacego muesli, woda i kupka ulotek o kolejnych biegach.

W drodze do domu obserwujemy truchtajacych Londynczykow w czysciutkich ciuchach ostroznie omijajacych malutkie kaluze. Az mamy ochote krzyknac przez uchylone okno: cieniasy!!!!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz