środa, 2 stycznia 2013

Z biblioteczki biegacza

Namawiała, namawiała i namówiła jak mawiał Wicia (mowa oczywiście on Hance, którą to obwiniam za popełniony czyn). Oplata za bieg poszła w eter a wiec to oficjalne: półmaratonie w Warszawie przybywam. Pora zatem wziąć się porządnie za przygotowania. Już tak mam, że jeżeli nie wisi nade mną widmo zbliżającego się biegu to trudno z mobilizacja i potrafię znaleźć tysiące wymówek aby tego nie robić. Zwłaszcza teraz stało się to wyjątkowo trudne. O ile kiedyś wystarczyło zebrać się w sobie, założyć biegowe ciuszki i wyjść z domu wiedząc, ze nocą człowiek się spokojnie zregeneruje, tak teraz poświecenie tej odrobiny wolnego czasu, którą mogłabym mieć dla siebie, gdzie nikt nie krzyczy ze chlebka, że wstało, pokazać, podać, poczytać, zobacz mamo jak się fajnie z niekapka kapie wymaga naprawdę silnej woli. Zwłaszcza bez gwarancji regenerującego snu nocą. Bo po co spać jeżeli jest tyle ciekawych rzeczy do zrobienia? Przecież świat nocą jest taaaaaaki ciekawy. Tam świeci, tu blika

Przeglądałam ostatnio swoje zapiski i dopiero do mnie dotarło ze ostatni porządny bieg miałam .... 2 lata temu - pół maratonu w Greenwich. DWA LATA. Nie zdawałam sobie sprawy że to już tak dawno. Na swoje usprawiedliwienie miałam to, że zaraz potem była ciąża, i mały Tygrysek i przepełnione pokarmem piersi, które nie ułatwiały biegania, a jak już się za nie wzięłam (bieganie, nie biust) to padły mi kolanka. I tak powoli zamieniłam się w kanapona. Już sam fakt, ze szukam usprawiedliwień to zły znak, bo podpada pod kategorie myślenia mieszkańców mojej Nawsi: “a czego ty się dziecko tak meczysz? Za jaka kare ty to robisz?”. Przecież ja lubię bieganie, to poczucie wolności, ten szum endorfinek. Chyba najwyższa pora sobie o tym przypomnieć.

A nic nie działa motywacyjnie jak dobra lektura (a jeszcze lepiej rywalizacja, ale chwilowo nie mam nikogo w okolicy kto chciałby pobiegać zimową porą więc pozostają książki).
Im mniej biegam, tym więcej czytam o bieganiu. (Mam nadzieje ze to ta wersja a nie odwrotna: im więcej czytam o bieganiu tym mniej biegam.) Taka dobra książka świetnie podbudowuje i daje porządnego kopa w leniwy zadek. Mam na myśli nie takie typowo-treningowe z planami i poradami co jak z czym, tylko bardziej w formie opowieści o biegaczach lub biegaczy o bieganiu.
Taka książka jest zawsze świetnym prezentem dla biegającego ludka, gdy nie wiadomo czym można by go obdarować.


Moją pierwszą książką był "Zwycięzca" Macieja Kuczyńskiego. Niewielka książeczka (wydana w 1982 przez Naszą Księgarnię) o wielkiej treści. Nie pamiętam już jak na nią trafiłam, pewnie na jakimś forum (to całkiem jak z YouTube  gdy okazuje się  że jest 2 nad ranem a ja nie mam pojęcia jakim cudem znalazłam się na danym filmiku). Miałam spore problemy z dostaniem jej w UK, ale w końcu dotarła. To opowieść o peruwiańskim chłopcu, który miał jeden wielki talent i pasję - bieganie. Ale by móc robić to do czego został stworzony musi pokonać wiele przeszkód. Jego "kariera" jako biegacza nabiera tempa gdy dostrzega go tajemniczy nauczyciel. Poddaje go treningowi, jaki przechodzili kurierzy pocztowi inków. Nic więcej nie zdradzę. 
Po przeczytaniu założyłam buty i poszłam biegać, a zatem efekt osiągnięty. 




Kolejną pozycją było " O czym mówię, gdy mówię o bieganiu" Haruki Murakamiego. Autor dzieli się w niej nie tylko szczegółami swoich treningów, biegów, osiągnięć, ale również tajnikami warsztatu pisarskiego (co dla tych marzących o wydaniu własnej powieści [czytaj: mnie samej] jest na wagę złota). Opisuje brutalność "ściany" z jaka zderza się większość maratończyków tuż przed ukończeniem biegu.  To opowieść o tym jak bieganie, treningi, starty w maratonach i triatlonach ukształtowały go jako człowieka i pisarza oraz jego spojrzenie na świat i życie. Autor pisze :"Prawie wszystko co wiem o pisaniu nauczyłem się podczas codziennego biegania ". Mowa tu o wytrwałości, systematyczności i skupieniu. Pisze o dyscyplinie i odwadze potrzebnej dla każdego długodystansowca (również pisarza). Murakami opisuje historię swojego biegania – dlaczego zaczął, jakie cele sobie osiągnął i do czego doszedł. Znowu niewielka pozycja a jakże ciekawa i motywująca. 



“Urodzeni biegacze” Chrisa McDougalla o której pisałam tu. Napisana w sposób lekki i ciekawy. Po każdym rozdziale miałam takiego pałera ze zakładałam buty i wychodziłam pobiegać bez względu na porę czy pogodę.  Czasem jednak odnosiłam wrażenie, że jest zbyt pompatyczna. Taka typowa książka wypuszczona na rynek amerykański  gdzie wszystko musi być naj i hiper i w ogolę ŁAŁ. McDougall opisuje biegi ultra w tak lekki i przyjemny sposób  ze zwodzi czytelnika w przekonanie iż taki ultra to nic innego jak świetna zabawa i prawie-że spacerek po parku. No czasem człowiek może zemdleć, czy pozbyć się zawartości żołądka przy drodze, dostać hipotermii, odwodnić się, no ostatecznie może grozić śmiercią, ale to naprawdę nieistotne szczegóły w porównaniu ze świetną zabawą. Pod tym względem bardzo niebezpieczna książka.
Co dobrego wyniosłam z jej lektury? Na pewno zainteresowanie takimi postaciami jak Caballo Blanco (niestety nie udało mi się dotrzeć na spotkanie z nim podczas jego ostatniej wizyty w Londynie, czego żałuję, Scott Jurek czy Jenn Shelton. Vibramki Five Fingers, pieszczotliwie nazywane “ małpimi stopami” przez mojego ówczesnego szefa (gdy wychodziliśmy do pubu po pracy kazali mi stawiać torbę przed stopami by nikt ich nie widział a były soczyście czerwone) i bieganie naturalne.

Własnie dzięki lekturze “biegaczy” nie wahałam się ani chwili sięgając po książkę “Jedz i Biegaj” wspomnianego już Scotta Jurka. Było o niej głośno w polskich mediach i światku biegowym w okolicach października  gdy sam Scott przybył do Polski w ramach promowania książki  Przeglądając wpisy blogaczy z tego okresu trudno znaleźć bloga bez wzmianki o książce czy o samym Scotcie (Scocie? Czy to się w ogóle odmienia? Jako przyszły tłumacz powinnam chyba to wiedzieć) (już wiem, wersja prawidłowa to Scocie według mojego profesora)
Książka jest rewelacyjna. Jestem dość wybredna i bardzo krytyczna jeżeli chodzi o lektury tak tu nie miałam do czego się przyczepić  Nie wiem, jak polskie tłumaczenie bo jeszcze nie miałam okazji się do niego dobrać  ale oryginał czyta się świetnie. Chwilami jak dobrą powieść akcji, z tym ze bez tej pompatyczności jak u McDougalla. Steve Friedman odwalił kawal dobrej roboty.
Scott (dla niewtajemniczonych) to człowiek legenda. Jeden z najlepszych (o ile nie najlepszy) ultrabiegaczy. Momentami zastanawiałam się czy nie jest jakąś zmutowaną formą wyższej rasy, coś na kształt robocopa. Komu przyszłoby do głowy chodzić ze skręcona kostką? A co mówić o przebiegnięciu bardzo trudnego, górskiego ultra z kostka usztywnioną kawałkiem taśmy samoprzylepnej? No właśnie.
To, co uderza od samego początku to jego skromność  Nie znajdziemy tu achów i ochów Scotta nad samym sobą  Nie chełpi się swoimi zwycięstwami  Z lektury wyłania się obraz niezwykle pokornego człowieka  który ciężka pracą i determinacją osiąga niesamowite wyniki. Wygraną świętuje w bardzo nietypowy sposób - niezależnie od zmęczenia siada na na trawie na mecie i dopinguje wszystkim współzawodnikom  gratulując im niezwykłego osiągnięcia jakim jest ukończenie biegu.
W książce pełno jest perełek w postaci przemyśleń Scotta nad własnymi błędami i motywacjami, na zakończenie każdego rozdziału dzieli się mądrymi wskazówkami dotyczącymi techniki biegu: właściwą postawa podczas biegu, kadencją kroków etc; oraz pysznymi przepisami. Scott jest weganinem;  w książce opisuje jak do tego doszło plus podaje wiele ciekawych informacji na temat żywienia biegacza oraz własnych przepisów. Wprawdzie może być problem ze zdobyciem niektórych produktów, ale zawsze można zastąpić je czymś “krajowym”.
W ramach przygotowywania Tygrysa do przyszłej kariery biegowej ;) zrobiłam mu na śniadanko placki wielozbożowe według Scotta zamieniając niektóre składniki na to, co miałam dostępne w szafkach (przepis jest tu). Tygrys był zachwycony, więc wróże mu piękna karierę. Niech jeszcze odważy się chodzić samodzielnie.

Pisząc o twardych zawodnikach Scott podaje przykład biegaczki, która ukończyła ultra w 3 tygodnie po urodzeniu dziecka karmiąc malucha w puntach medycznych (a ja wymawiam się porodem przy bieganiu rekreacyjnym). Osobiście nie zaliczyłabym tego do rozsądnych poczynań. To oznacza ze musiała ostro trenować podczas całego okresu ciąży ( zdrowe dla malucha?). To tylko dowodzi, ze umysły “ultrasów” działają trochę inaczej.

Fajnie jest spojrzeć na takie ekstremalne biegi oczami uczestnika (i to nie byle jakiego), dostrzec to, że on tez jest (nie) zwykłym człowiekiem, który cierpi, zmaga się z niechęcią i lenistwem, walczy z wymówkami i chęcią zostania pod ciepłą kołderką w paskudna pogodę  On tez popełnia błędy, ale szybko je analizuje i stara naprawić.
Polecam nie tylko osobom biegającym  Doskonale świadectwo ducha, determinacji i pasji, które może zmotywować człowieka do większego wysiłku. Również w życiu.

To co lubię w interesujących książkach to odsyłanie do innych interesujących książek, które pomagają zapełnić pustkę powstała po przeczytaniu ostatniej strony. Scott podaje mnóstwo ciekawych tytułów  które zainspirowały go w ten czy inny sposób  Czy może być coś lepszego niż sięgniecie po książkę  z której uczył się sam mistrz? Dzięki jego rekomendacji pochłaniam własnie “Chirunning” Danny’ego Dreyera (o niej będzie w następnym poście) i próbuje zdobyć “Chi marathon” tego samego samego autora oraz “Running with the whole body”.

Lista będzie uzupełniana, bo w kolejce już czeka kilka nowych tytułów.

2 komentarze:

  1. Cieszę się, że namówiłam :) Niech Ci się dobrze trenuje! A te placki wielozbożowe chcę zrobić, bo mam w sobie geny konia i lubię dużo zboża ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. PLACKI SA SUPER, TYLKO NIE MOZNA PRZESADZAC Z JAGLANA JAKO ZAMIENNIKIEM BO WYCHODZA GORZKAWE

    OdpowiedzUsuń