Słuchając/ czytając o Armstrongu ostatnimi czasy zaczęłam się zastanawiać czy istnieją jeszcze prawdziwi atleci dla których sport jest czymś więcej niż maszynka do robienia pieniędzy za wszelka cenę. I wtedy trafiłam na TEN artykuł. Niby drobnostka a przywraca trochę wiarę w ludzi
środa, 23 stycznia 2013
czwartek, 17 stycznia 2013
Terapeutycznie
Kocham tę moją Nawsię. Podczas gdy w Warszawie śnieg nie zdąży jeszcze spaść na chodniki a już w połowie drogi robi się szary i brudny tak u mnie pozostanie nieskalanie biały aż do przedwiośnia.
Po weekendowej sesji egzaminacyjnej wyszłam na bieganie z głową przepełnioną skotłowanymi informacjami o socjolingwistyce, rejestrach, dyskursach, orzecznikach, predykatach i tym podobnych. Myśli obijały się o siebie bez ładu i składu. Ale wystarczyło 5 minut w tej przepięknej scenerii i wszystko nabrało znowu sensu. Z każdym krokiem gubiłam niepotrzebne informacje robiąc miejsce na te na kolejny egzamin.
W nocy dopadało śniegu, więc ćwiczyłam sobie siłę biegową w 10 centymetrowej warstewce puchu zalegającego na drogach. A dziś w ramach treningu biegałam zaprzęgnięta do sanek. Chyba pora pomyśleć o uruchomieniu bieżni bo znowu dopadało śniegu.
poniedziałek, 7 stycznia 2013
Niedzielny Fartlek czyli bez ładu i składu po sniegu i lodzie
Popadało deszczem dla odmiany i pokazały się całe połacie czarnego asfaltu. Postanowiłam to wykorzystać i pobiegać jakieś interwałki (takie baaaardzo malutkie interwały). Gdzieniegdzie się udało, a gdzieniegdzie nie, więc było szybko - truchtowo-marszowo. Ale najważniejsze, że było.
Jak ja nie lubię interwałów. Już wiem dlaczego nie mogłabym być zawodową atletką, bo nie lubię biegać szybko. Kolanka chyba też nie bo coś lewe delikatnie się odzywa, a już tak długo był spokój. Szybkość to moja pięta Achillesowa i trzeba będzie nad nią popracować. Niestety
Tydzień nr 3 zaliczony. Plan 14km wykonany (prawie, 13,83km ale czuje się oszukana na te kilkadziesiąt metrów przez opaskę Nike bo na wyświetlaczu pokazywało więcej a potem w systemie już mniej)
Nike od kilku miesięcy modernizuje swoja stronę i od niedawna dostępna jest opcja Splitów (jak to się mówi po naszemu?). Bardzo mnie to cieszy bo do tej pory tylko uśredniała cały bieg, więc trudno było stwierdzić jak faktycznie poszło.
Dzisiejszy bieg wygląda zatem tak:
Czytam właśnie książkę Fit2Fat2Fit (od wysportowanego do grubasa i spowrotem) (więcej informacji i zdjęć na stronie www.fit2fat2fit.com ) Drew Manninga. Drew jest osobistym trenerem, który nie mógł zrozumieć dlaczego otyłym/bezkondycyjnym ludziom tak trudno wytrzymać na wyznaczonym szlaku do zdrowszego życia. W tym celu postanowił sprawdzić jak to jest być otyłym (od zawsze fanatyk fitnessu i zdrowego odżywiania) i z pozycji otyłego zacząć odchudzanie. W tym celu na 6 miesięcy zaprzestał jakiegokolwiek wysiłku fizycznego i zamienił się w typowego Amerykanina: kanapa, McD, typowe amerykańskie jedzenie itd. Efekt: przytył 34kg. Dopiero wtedy zrozumiał jak trudne jest zaczynanie zdrowego trybu życia, jak ciężko jest ruszyć się z kanapy. Zdrowe odżywianie to ciągła codzienna walka o każdy posiłek, bo "zakazane" produkty, które do tej pory były podstawą każdego posiłku czatują na każdym rogu. 'Zerwałem z wami ale czy kiedykolwiek przestane za wami tęsknić?' Zmieniła się również jego samoocena. Z pewnego siebie, wesołego człowieka zmieniła się w worek kompleksów, który wstydził się pójść na siłownię pełną wysportowanych ludzi. Po kolejnych 6 miesiącach wrócił do poprzedniego stanu bogatszy o wiedzę 'z pierwszej ręki'.
Dlaczego o niej piszę? Książka nie jest o bieganiu, ale znalazłam w niej wiele odniesień do samej siebie. Odkąd odkryłam bieganie w 2008 stawałam się fanatyczką zdrowego sportowego życia. Nowy Rok zaczynałam od wyciągnięcia kalendarza i rozpisania startów. Szafa zamiast sukienkami zapełniała się coraz nowszymi ciuchami do biegania, powoli stawałam się pewnie monotematyczna.
I nagle ciąża odcięła mnie od tego. Chociaż nadal starałam się być na tyle aktywna na ile pozwalał mi lekarz (joga, basen, spacery) i w miarę zdrowo odżywiać się to powoli zamieniałam się w kanapona. Przez ostatnie 2 lata obrosłam mchem i coraz trudniej przychodziło mi zdobycie się na nadprogramowy wysiłek. Również jedzeniowo było nieciekawie (wszystko zaczęło się od ciasteczka do herbaty serwowanej w londyńskim szpitalu, uzależniłam się od burbonków). Wiedziałam, że dzieje się źle, widziałam co dzieje się z moim ciałem, któremu tak trudno było/jest wrócić do stanu przedciążowego, ale nie byłam w stanie zmobilizować się do regularnego wysiłku.
Powrót na zdrową ścieżkę, to nie jest jednorazowa decyzja. To walka z samym sobą przez cały czas, w każdej minucie każdego dnia. Z czasem jest jednak łatwiej. Wystarczyły 3 kolejne tygodnie regularnych treningów i ta podstawowa decyzja: czy wyjść dziś pobiegać z każdym dniem jest łatwiejsza. Ubranie biegowe nie leży na dnie szafy (właściwie to szafy nie mam, garderobę mam), tylko gotowe w łatwo dostępnym miejscu. Tak by nie stało się jeszcze jedna wymówką przeciwko. Na nowo odkrywam radość z biegania, z aktywności, z oczyszczającego zmęczenia jakie tylko sport może przynieść.
Widzę też, że robię postępy. A to motywuje jeszcze bardziej.
TYDZIEŃ 1
TYDZIEŃ 2
TYDZIEŃ 3
środa, 2 stycznia 2013
Z biblioteczki biegacza
Namawiała, namawiała i namówiła jak mawiał Wicia (mowa oczywiście on Hance, którą to obwiniam za popełniony czyn). Oplata za bieg poszła w eter a wiec to oficjalne: półmaratonie w Warszawie przybywam. Pora zatem wziąć się porządnie za przygotowania. Już tak mam, że jeżeli nie wisi nade mną widmo zbliżającego się biegu to trudno z mobilizacja i potrafię znaleźć tysiące wymówek aby tego nie robić. Zwłaszcza teraz stało się to wyjątkowo trudne. O ile kiedyś wystarczyło zebrać się w sobie, założyć biegowe ciuszki i wyjść z domu wiedząc, ze nocą człowiek się spokojnie zregeneruje, tak teraz poświecenie tej odrobiny wolnego czasu, którą mogłabym mieć dla siebie, gdzie nikt nie krzyczy ze chlebka, że wstało, pokazać, podać, poczytać, zobacz mamo jak się fajnie z niekapka kapie wymaga naprawdę silnej woli. Zwłaszcza bez gwarancji regenerującego snu nocą. Bo po co spać jeżeli jest tyle ciekawych rzeczy do zrobienia? Przecież świat nocą jest taaaaaaki ciekawy. Tam świeci, tu blika
Przeglądałam ostatnio swoje zapiski i dopiero do mnie dotarło ze ostatni porządny bieg miałam .... 2 lata temu - pół maratonu w Greenwich. DWA LATA. Nie zdawałam sobie sprawy że to już tak dawno. Na swoje usprawiedliwienie miałam to, że zaraz potem była ciąża, i mały Tygrysek i przepełnione pokarmem piersi, które nie ułatwiały biegania, a jak już się za nie wzięłam (bieganie, nie biust) to padły mi kolanka. I tak powoli zamieniłam się w kanapona. Już sam fakt, ze szukam usprawiedliwień to zły znak, bo podpada pod kategorie myślenia mieszkańców mojej Nawsi: “a czego ty się dziecko tak meczysz? Za jaka kare ty to robisz?”. Przecież ja lubię bieganie, to poczucie wolności, ten szum endorfinek. Chyba najwyższa pora sobie o tym przypomnieć.
A nic nie działa motywacyjnie jak dobra lektura (a jeszcze lepiej rywalizacja, ale chwilowo nie mam nikogo w okolicy kto chciałby pobiegać zimową porą więc pozostają książki).
Im mniej biegam, tym więcej czytam o bieganiu. (Mam nadzieje ze to ta wersja a nie odwrotna: im więcej czytam o bieganiu tym mniej biegam.) Taka dobra książka świetnie podbudowuje i daje porządnego kopa w leniwy zadek. Mam na myśli nie takie typowo-treningowe z planami i poradami co jak z czym, tylko bardziej w formie opowieści o biegaczach lub biegaczy o bieganiu.
Taka książka jest zawsze świetnym prezentem dla biegającego ludka, gdy nie wiadomo czym można by go obdarować.
Moją pierwszą książką był "Zwycięzca" Macieja Kuczyńskiego. Niewielka książeczka (wydana w 1982 przez Naszą Księgarnię) o wielkiej treści. Nie pamiętam już jak na nią trafiłam, pewnie na jakimś forum (to całkiem jak z YouTube gdy okazuje się że jest 2 nad ranem a ja nie mam pojęcia jakim cudem znalazłam się na danym filmiku). Miałam spore problemy z dostaniem jej w UK, ale w końcu dotarła. To opowieść o peruwiańskim chłopcu, który miał jeden wielki talent i pasję - bieganie. Ale by móc robić to do czego został stworzony musi pokonać wiele przeszkód. Jego "kariera" jako biegacza nabiera tempa gdy dostrzega go tajemniczy nauczyciel. Poddaje go treningowi, jaki przechodzili kurierzy pocztowi inków. Nic więcej nie zdradzę.
Po przeczytaniu założyłam buty i poszłam biegać, a zatem efekt osiągnięty.
Kolejną pozycją było " O czym mówię, gdy mówię o bieganiu" Haruki Murakamiego. Autor dzieli się w niej nie tylko szczegółami swoich treningów, biegów, osiągnięć, ale również tajnikami warsztatu pisarskiego (co dla tych marzących o wydaniu własnej powieści [czytaj: mnie samej] jest na wagę złota). Opisuje brutalność "ściany" z jaka zderza się większość maratończyków tuż przed ukończeniem biegu. To opowieść o tym jak bieganie, treningi, starty w maratonach i triatlonach ukształtowały go jako człowieka i pisarza oraz jego spojrzenie na świat i życie. Autor pisze :"Prawie wszystko co wiem o pisaniu nauczyłem się podczas codziennego biegania ". Mowa tu o wytrwałości, systematyczności i skupieniu. Pisze o dyscyplinie i odwadze potrzebnej dla każdego długodystansowca (również pisarza). Murakami opisuje historię swojego biegania – dlaczego zaczął, jakie cele sobie osiągnął i do czego doszedł. Znowu niewielka pozycja a jakże ciekawa i motywująca.
“Urodzeni biegacze” Chrisa McDougalla o której pisałam tu. Napisana w sposób lekki i ciekawy. Po każdym rozdziale miałam takiego pałera ze zakładałam buty i wychodziłam pobiegać bez względu na porę czy pogodę. Czasem jednak odnosiłam wrażenie, że jest zbyt pompatyczna. Taka typowa książka wypuszczona na rynek amerykański gdzie wszystko musi być naj i hiper i w ogolę ŁAŁ. McDougall opisuje biegi ultra w tak lekki i przyjemny sposób ze zwodzi czytelnika w przekonanie iż taki ultra to nic innego jak świetna zabawa i prawie-że spacerek po parku. No czasem człowiek może zemdleć, czy pozbyć się zawartości żołądka przy drodze, dostać hipotermii, odwodnić się, no ostatecznie może grozić śmiercią, ale to naprawdę nieistotne szczegóły w porównaniu ze świetną zabawą. Pod tym względem bardzo niebezpieczna książka.
Co dobrego wyniosłam z jej lektury? Na pewno zainteresowanie takimi postaciami jak Caballo Blanco (niestety nie udało mi się dotrzeć na spotkanie z nim podczas jego ostatniej wizyty w Londynie, czego żałuję, Scott Jurek czy Jenn Shelton. Vibramki Five Fingers, pieszczotliwie nazywane “ małpimi stopami” przez mojego ówczesnego szefa (gdy wychodziliśmy do pubu po pracy kazali mi stawiać torbę przed stopami by nikt ich nie widział a były soczyście czerwone) i bieganie naturalne.
Własnie dzięki lekturze “biegaczy” nie wahałam się ani chwili sięgając po książkę “Jedz i Biegaj” wspomnianego już Scotta Jurka. Było o niej głośno w polskich mediach i światku biegowym w okolicach października gdy sam Scott przybył do Polski w ramach promowania książki Przeglądając wpisy blogaczy z tego okresu trudno znaleźć bloga bez wzmianki o książce czy o samym Scotcie (Scocie? Czy to się w ogóle odmienia? Jako przyszły tłumacz powinnam chyba to wiedzieć) (już wiem, wersja prawidłowa to Scocie według mojego profesora)
Książka jest rewelacyjna. Jestem dość wybredna i bardzo krytyczna jeżeli chodzi o lektury tak tu nie miałam do czego się przyczepić Nie wiem, jak polskie tłumaczenie bo jeszcze nie miałam okazji się do niego dobrać ale oryginał czyta się świetnie. Chwilami jak dobrą powieść akcji, z tym ze bez tej pompatyczności jak u McDougalla. Steve Friedman odwalił kawal dobrej roboty.
Scott (dla niewtajemniczonych) to człowiek legenda. Jeden z najlepszych (o ile nie najlepszy) ultrabiegaczy. Momentami zastanawiałam się czy nie jest jakąś zmutowaną formą wyższej rasy, coś na kształt robocopa. Komu przyszłoby do głowy chodzić ze skręcona kostką? A co mówić o przebiegnięciu bardzo trudnego, górskiego ultra z kostka usztywnioną kawałkiem taśmy samoprzylepnej? No właśnie.
To, co uderza od samego początku to jego skromność Nie znajdziemy tu achów i ochów Scotta nad samym sobą Nie chełpi się swoimi zwycięstwami Z lektury wyłania się obraz niezwykle pokornego człowieka który ciężka pracą i determinacją osiąga niesamowite wyniki. Wygraną świętuje w bardzo nietypowy sposób - niezależnie od zmęczenia siada na na trawie na mecie i dopinguje wszystkim współzawodnikom gratulując im niezwykłego osiągnięcia jakim jest ukończenie biegu.
W książce pełno jest perełek w postaci przemyśleń Scotta nad własnymi błędami i motywacjami, na zakończenie każdego rozdziału dzieli się mądrymi wskazówkami dotyczącymi techniki biegu: właściwą postawa podczas biegu, kadencją kroków etc; oraz pysznymi przepisami. Scott jest weganinem; w książce opisuje jak do tego doszło plus podaje wiele ciekawych informacji na temat żywienia biegacza oraz własnych przepisów. Wprawdzie może być problem ze zdobyciem niektórych produktów, ale zawsze można zastąpić je czymś “krajowym”.
W ramach przygotowywania Tygrysa do przyszłej kariery biegowej ;) zrobiłam mu na śniadanko placki wielozbożowe według Scotta zamieniając niektóre składniki na to, co miałam dostępne w szafkach (przepis jest tu). Tygrys był zachwycony, więc wróże mu piękna karierę. Niech jeszcze odważy się chodzić samodzielnie.
Pisząc o twardych zawodnikach Scott podaje przykład biegaczki, która ukończyła ultra w 3 tygodnie po urodzeniu dziecka karmiąc malucha w puntach medycznych (a ja wymawiam się porodem przy bieganiu rekreacyjnym). Osobiście nie zaliczyłabym tego do rozsądnych poczynań. To oznacza ze musiała ostro trenować podczas całego okresu ciąży ( zdrowe dla malucha?). To tylko dowodzi, ze umysły “ultrasów” działają trochę inaczej.
Fajnie jest spojrzeć na takie ekstremalne biegi oczami uczestnika (i to nie byle jakiego), dostrzec to, że on tez jest (nie) zwykłym człowiekiem, który cierpi, zmaga się z niechęcią i lenistwem, walczy z wymówkami i chęcią zostania pod ciepłą kołderką w paskudna pogodę On tez popełnia błędy, ale szybko je analizuje i stara naprawić.
Polecam nie tylko osobom biegającym Doskonale świadectwo ducha, determinacji i pasji, które może zmotywować człowieka do większego wysiłku. Również w życiu.
To co lubię w interesujących książkach to odsyłanie do innych interesujących książek, które pomagają zapełnić pustkę powstała po przeczytaniu ostatniej strony. Scott podaje mnóstwo ciekawych tytułów które zainspirowały go w ten czy inny sposób Czy może być coś lepszego niż sięgniecie po książkę z której uczył się sam mistrz? Dzięki jego rekomendacji pochłaniam własnie “Chirunning” Danny’ego Dreyera (o niej będzie w następnym poście) i próbuje zdobyć “Chi marathon” tego samego samego autora oraz “Running with the whole body”.
Lista będzie uzupełniana, bo w kolejce już czeka kilka nowych tytułów.
Jaki pierwszy dzien...
...taki cały rok? Oby nie.
Sylwestrową noc spędziliśmy kangaroo style. M pochrapywał grypowo a my z Tygrysem spaliśmy na kangura (znaczy Tygrys spał a ja próbowałam znaleźć wygodną pozycję). Tatuńcio przytargał grypsko z pracy i powaliło Juniora. Temperatura 40,5C. Tak więc poranek noworoczny spędziliśmy na izbie przyjęć. I jakiego trzeba mieć pecha, że znowu trafiliśmy na tę samą panią Konował co ostatnim razem, gdy to przy trzydniówce wypisała nam antybiotyk na przeziębienie. Tradycyjnie panie zrobiła kwaśną minę, zjechała M, że też jej głowę zawraca, zbadała Tygrysa jak worek z kartoflami, wypisała receptę i jazda stąd. Żadnego wyjaśnienia co jak i dlaczego. Podejście istnie peerelowskie. Chyba nikt pani nie powiedział (dobre 70 lat na karku), że ustrój i podejście do klienta się zmieniły.
Cały dzień spędziliśmy z Tygryskiem na misia koala, wczepiony we mnie nie ruszał się tylko spał i smutno łypał oczkami. Jak na facecika to był niezmiernie dzielny i znosił wszystko z cierpliwym spokojem.
Chciałam odmienić trochę losy całego roku więc korzystając z okazji, że zasnął nie na mnie a w łóżeczku poszłam pobiegać. Cel w tym tygodniu: 14km.
Dziś Tygrys już powoli wraca do siebie.
Subskrybuj:
Posty (Atom)