niedziela, 30 grudnia 2012

Podsumowanie tygodnia

Bardzo udany tydzień. Plan zakładał 12km (bardzo ambitnie, wiem), wykonałam z lekką nadwyżką - 12,61km. Korzystając z obecności Taty Tygryska zostawiłam śpiące maleństwo pod jego czujnym okiem (czytaj: obaj spali) i wybrałam się na wczorajsze i dzisiejsze brykanie. W planach miałam wprawdzie fajny urodzinowy bieg w czwartek, ale lało tak, że nie chciałam ryzykować skręcenia kończyny na roztapiającym się śniegolodzie. 
Na razie biegam bez ładu i składu, czyli buduję sobie spokojnie bazę pod bardziej ustrukturyzowany plan wkrótce. 

Wczorajszy poranek przypominał sceny z "Allo, allo". Wróciłam z biegania i zastałam ogólne poruszenie: ksiądz chodzi po kolędzie. OK, przyjdzie to go przyjmiemy, niewzruszona ruszyłam pod prysznic. Otóż, jakże mylne było moje nastawienie. Jego wizyta zaangażowała całą ulicę i nie z powodów duchowych. Rozdzwoniły się telefony. Sąsiadka X dzwoniła z informacją, że godzinę temu dzwoniła do niej sąsiadka Y, że od niej już wyszedł, więc gdzieś się zbliża, ale coś go u nich jeszcze nie ma. Zawieruszył się po drodze. Ale jak tylko od niej wyjdzie to da znać (Orzeł opuścił gniazdo, powtarzam Orzeł opuścił gniazdo). Za chwilę zadzwoniła sąsiadka Z pytając czy już coś wiemy (pewnie trzeba było szpilkę przesunąć na mapie ulicy). Kontrwywiad działa. Mieszkamy na rozwidleniu dróg, więc istniało zagrożenie, że księdza przejmą ci z  sąsiedniej ulicy zanim zdąży wejść do nas a to będzie oznaczało kolejne 2h. Niecierpliwe przedstawicielki tejże ulicy co raz to wychodziły na główną drogę sprawdzając położenie księdza. Tesciufka biegała od okna do okna a my z M patrzyliśmy na wszystko z niedowierzaniem. Taka, wydawałoby się  prosta czynność jak przyjęcie księdza na dosłownie 5 minutowa wizytę urosła tu do rangi operacji szpiegowskiej. 
Ksiądz został przechwycona przy bramce ku zrozpaczeniu przedstawicielstwa sąsiedniej ulicy (tu każdy mieszkaniec musi czekać na księdza przy bramce by go wprowadzić do domu a następnie odprowadzić gdzie przejmuje go sąsiad).
Dziwi mnie trochę to, że księdza trzeba podwozić. Przecież ma własne auto a jest w zasadzie w pracy więc powinien sam się postarać o transport jak to czynią zwykłe żuczki. Akurat na naszej ulicy domy stoją co 50m więc podwożenie nie miałoby sensu, ale już po dojściu do końca ulicy ktoś musi na niego czekać i odwieźć go na plebanię. Znajdującą się 300m (słownie: trzysta metrów) dalej. Niektórych panujących tu zwyczajów chyba nigdy nie zrozumiem i kultywować nie będę. 
Przynajmniej jakaś atrakcja była.
Po bieganiu potraktowałam się jeszcze 45 minutami dynamicznej jogi (DVD).

Wracając do biegania. Dziś zaplanowałam sobie LSD (nie, nie to które niektórzy mają na myśli , czyli Long Slow Distance run (długi powolny bieg). Z moją kondycją długi oznaczał jakieś 5km. Mając do dyspozycji tylko takie nawierzchnie



nie ma szans na jakiekolwiek podbiegi, fartlek czy inne wymysły. Powolne budowanie formy, to chwilowo mój cel. 
Wybrałam się do pobliskiego lasu dla urozmaicenia trasy. Początkowa droga wiodła wzdłuż lasu, wkrótce jednak zniknęła i zastąpiło ja zaśnieżone pole. Łydki mi jeszcze za to podziękują  Stopy bolały mnie jak po godzinnej jeździe na łyżwach. Znowu wpadłam w las, gdzie majaczyło coś na kształt drogi, 


ale i to wkrótce się skończyło. Podążałam szlakiem wytyczonym przez rozgrzebaną przez dziki ziemię. Wolałam się nie zgubić bo to jeszcze nie jest mój las (niby jest mój, ale jeszcze nie znamy się na tyle dobrze bym mogła tak przełajowo po nim biegać, zwłaszcza, że pod śniegiem wszystkie dróżki wyglądają inaczej). 
W końcu trafiłam na ślady płóz. Kulig - znaczy się cywilizacja.


W rzeczy samej ścieżka wkrótce doprowadziła mnie do często uczęszczanej drogi. 

Tofik

Szkoda tylko, że ta cywilizacja wyglądała jak dobrze wypolerowane lodowisko, i nie było mowy o bieganiu.



W sumie zrobiłam 5,3km istnie przełajowego marszobiegu. Bardzo przyjemnie było. 





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz