Lato, ciepełko, krótkie spodenki, lekka bryza chłodząca rozpaloną twarz. A mnie wołami nie wyciągniesz na bieganie. Ale nadchodzi jesień, szarówka, ponuro a najlepiej jeszcze jakiś deszcz a ja wyciągam te wszystkie warstwy i warstewki, czapka, rękawiczki i nareszcie budzę się do życia. Znajduję czas i ochotę na to by wyjść, niezależnie od pogody i brykać.
Do letniej abstynencji biegowej przyczynił się jeszcze jeden faktor. Do słownika wkradło się "muszę". Muszę pobiegać. Chwilunia. To ma być przyjemność, hobby, a nie konieczność. Przecież to nie jest moja praca, gdzie coś muszę. Biegam bo tak chcę. Postanowiłam sobie odpocząć. Aż poczuję, że znowu mi się chce.
I zachciało. Jak tylko zrobiło się zimno.
Najtrudniej było z czasem. Odkąd Tygrysek zaczął przedszkole a ja pracę, każda chwila razem była na wagę złota. Wystarczy, że co drugi weekend muszę jechać na UW, gdzie jeszcze odbierać wieczorną godzinę maluchowi. Ale znalazło się rozwiązanie.
Jak wiadomo najtrudniej wyjść z domu, potem już samo się biegnie. Gdy prowadzę go do przedszkola od razu ubieram się w sportowe ciuchy i po odstawieniu malucha zamiast do domu idę od razu na małą rundkę po polach. Tak rozpoczęty dzień ma całkiem inna energię.
Sportowy kalendarz powolutku zapełnia mi się takimi wyrwanymi napiętemu grafikowi chwilami. W środy mam tę godzinę dla siebie, którą spędzam na basenie, w czwartek udaje mi się wcisnąć trochę jogi przed pracą. Niewiele, ale czasem już to wystarcza. Zawsze jakiś początek. I najważniejsze, znowu sprawia radość.