Uwielbiam to uczucie, gdy nagle wszystkie kawałki układanki wpasowują się na swoje miejsca. Czuję się jakby w przeciągu jednej nocy ktoś pstryknął przełącznik. Jeszcze wczoraj nie daję rady a dziś już mogę. Bieganie nareszcie zaczyna być przyjemnością a nie walką z samą sobą i leniwym demonkiem siedzącym w mojej głowie.
Zimowe truchtanie po śniegu z Tygrysem na sankach i podbiegi i wszystkie drobne elementy zaczynają dawać rezultaty.
Ja biegam! Nie truchtam, nie robię przerw pomiędzy, tylko w końcu biegam.
Wczoraj robiłam kilometrówki i, ach jak ciężko było w połowie, miałam ochotę rzucić i już. Po głowie obijało mi się pytanie, które zawsze zadaje mi Babcia, gdy przybiegam do nich i wyglądam jak dyszący burak "Dziecko, a po co ty się tak meczysz?" No właśnie, po co? Ale przemogłam się, w czym pomógł mi ipod bo właśnie zapodał utwór idealnie dopasowany do moich kroków. Dzięki temu nie tylko dokończyłam trening, ale nawet pobiegłam o krok dalej.
I czułam się świetnie. Dumna, że pokonałam samą siebie. Wydaje mi się, że stać mnie na więcej, niż sobie na to pozwalam. Biegam zapobiegawczo zamiast dać z siebie wszystko. I to wszystko siedzi mi w głowie. Coś w tym, co Matt Fitzgerald pisze w Brain Training for Runners jest.
Za tydzień Ekiden i jestem pozytywnie nastawiona.