piątek, 15 listopada 2013

Próbując znaleźć czas tam gdzie go nie ma

Miało być tak pięknie. Wpis miał wystąpić pod pięknym tytułem "Osiołkowi w żłoby dano..." a ja miałam debatować: czy to czy tamto? Czy znane, niedokończone, czy nieznane? Czy wiosną czy latem? Nie ma tego złego, przynajmniej odpadło mi (rzecz niemożliwa wręcz dla każdej kobiety) decydowanie. Już rozwijam myśl.
Od dłuższego czasu bawiłam się myślami o spróbowaniu triatlonu. Bieganie mnie troszeczkę nudziło. Pewnie marnie biegałam mogliby niektórzy zauważyć i mieliby w tym sporo racji. Wyników oszałamiających to ja też nie miałam,, dyszka poniżej godziny, połóweczka poniżej 2, maraton w 4,35. Ot taki standardzik. To po co mi ten triatlon? bo siedział mi w głowie odkąd zobaczyłam go po raz pierwszy. Była letnia niedziela. Wybraliśmy się z M na wycieczkę rowerową wzdłuż Tamizy. Chcieliśmy pozwiedzać jej wschodnie rejony, przeprawiliśmy się promem w Woolwich, ruszyliśmy i trach! M złapał gumę, a my bez zapasu. Nie pozostało nam nic innego jak wrócić na piechotę do domu  (jakieś 6-8km) prowadząc rowery. Więc znowu prom i spacerek. Pamiętam dochodziliśmy już do mostu oddzielającego Victoria Dock od lotniska City, gdy moją uwagę przykuły dziwne spienienia na wodzie.
-Widzisz co tam się dzieje? - spytałam M
Gdy podeszliśmy bliżej spośród piany wyłoniła się zgraja różowych czepków.
- Pływają w doku. Odbiło im?
Okazało się, że trwał drugi dzień Triatlonu Londyńskiego a zawodnicy płynęli właśnie dystans olimpijski. To był rok 2008. Od tamtej pory co roku kibicowaliśmy zawodnikom a ja w duchu marzyłam by kiedyś też wziąć udział. Oczywiście pływanie w mętnych wodach doku mnie przerażało (i przeraża nadal), ale co tam. Kiedyś musi być ten pierwszy raz. No i zapisałam się. ale na sprinta. Nie ma co się rzucać na głęboką wodę (hihi). 
Czemu własnie tam skoro jest tyle krajowych tri w okolicy? Częściowo dlatego właśnie, że tam zetknęłam się z tri po raz pierwszy, bo tam, nad dokiem stawiałam pierwsze (bolesne) kroki jako biegaczka, bo tęsknie za tym miejscem każdego dnia. I po prostu potrzebowałam jakiegoś pretekstu by tam wrócić. 

A jaki miał być wybór? Zapisałam się, zapłaciłam, siedziałam uchachana, ze nareszcie jakieś plany treningowe można zacząć snuć a tu łubudu do skrzynki wpadł email, że niby "teraz jak już się załapałaś do maratonu londyńskiego to ..." i tu następowała lista wskazówek. No to przecież oczywiste, ze złośliwość losu i co tylko, nie? Tyle lat tak? Próbowałam, zapisywałam się, i nic. a teraz jak już sobie zaplanowałam start w Londynie latem to mi się miejsce w maratonie trafia? Wybór oczywiście nie był taki że co? Tylko co najpierw? Bo przecież z miejsca w VLM się nie rezygnuje. Jest cenne jak miodek dla Puchatka czy brykający ogon dla Tygrysa. Jak już się dostaje to rzuca się wszystko i się korzysta. Ewentualnie przenosi się je na kolejny rok. Na dwa starty w mieście Wielkiego Bena w jednym roku raczej pozwolić sobie nie mogłam. Zadzwoniłam do fundacji aby się dowiedzieć szczegółów a babeczka do mnie, że sorry luv ale jakaś pomyłeczka musiała się stać bo wedle ichniego systemu to ja się wcale nie dostałam. Że co? Że jak? To ja tu już plany treningowe rozpisuje, biletów szukam a ona mi o tak?
Nie ma tego złego. Będzie zatem triatlon. Może to i lepiej, bo z obecnym planem zajęć trudno by mi było wygospodarować czas na kompletny trening. Zjazdy, nie dość ze wręcz co tydzień to jeszcze tak upchane, ze nawet malutkiego okienka nie ma na jakiś mini trening pomiędzy. W sobotę do 20,30, w niedzielę do domu dotrę dopiero po 19,00 a zatem długie wybiegania gdzieś w tygodniu musiałyby być. Co nie oznacza, że łatwiej mi wygospodarować czas na treningi do tri. 
Z tym czasem to już w ogóle jest marniutko.

W czasach przed-Tygryskowych zdobiłabym tak: na kartce papieru rozpisałabym dzienne zużycie czasu. Zaczęłabym od najważniejszych i najdłuższych powoli przechodząc do mniej ważnych, tak by na końcu wyeliminować złodziei czasu i zdobyte w ten sposób minuty/godziny przeznaczyć na trening. 
A zatem

Min 8 godzin na sen
8 h praca
1,5- 2h dojazd do pracy, który można zamienić w trening
Itd

Teraz o takim planie mogę tylko pomarzyć. Przede wszystkim nie ja tu rządzę a o 8h nieprzerwanego snu to nawet nie ma co myśleć. Dlatego też staram się wykorzystać pogodę i robić jak najwięcej z Tygrysem. Zwłaszcza, że moje treningi to na razie takie przygotowanie pod budowę bazy, a zatem nic naprawdę długiego, szybkiego, wymagającego. Ot biegaliśmy sobie z wózkiem, albo kręciliśmy niespiesznie na rowerze. Mam szczęście bo Tygrys nie protestuje i nadal uwielbia swój wózek(czasem sam do niego wchodzi i domaga się przebieżki, a gdy otwieram bramkę na podwórko by wrócić do domu protestuje krzykiem). Niestety ostatnio zrobiło się chłodno więc Tygrysa zabierać ze sobą nie mogę. M ma tak chaotyczny grafik, że nie mogę za bardzo liczyć na to by został z Potomkiem w domu podczas gdy ja pójdę coś poćwiczyć. Albo go nie ma albo
 śpi bo:
a)  już śpi bo ma na rano
b) jeszcze śpi bo idzie na nockę
c) śpi bo własnie wrócił z nocki
Na szczęście od grudnia M będzie już w domku cały czas co, mam nadzieje przełoży się na czas treningowy dla mnie.
Niektórzy wstają wcześnie rano i biegają zanim obudzi się cały świat. Po pierwsze primo to poranny ptaszek ja nie jestem. Dzień nie zaczyna się dla mnie przed 9. Dodatkowo tygrys przestał ostatnio współpracować i imprezuje po nocach, z lubością domagając się mojego towarzystwa w godzinach późnonocnych lub bardzo wczesnoporannych. Wieczorem zazwyczaj siedzę w książkach dłubiąc tłumaczenia, albo dłubię igła próbując zarobić na gadżety/starty/biegowe wdzianka/studia rękodzielnictwem. Jeszcze się nie wpadłam w rytm ćwiczebny. Jak na razie życie wchodzi mi w paradę. Próbuję znaleźć czas gdzie się da. I tak, gdy udaje mi się pobiegać to zabieram ze sobą taśmę i ćwiczę potem jakieś przysiady, wykroki itd. Idąc z Tygrysem na plac zabaw biorę matę i ćwiczę jogę, albo wykorzystuje drabinki, brzozę, zjeżdżalnię podczas gdy Junior z zacięciem grzebie w piachu. Jakoś sobie radzimy


Jak widać dziecię bierze przykład z mamusi. Z lekkimi modyfikacjami

2 komentarze:

  1. Będąc młodym rodzicem (a zwłaszcza mamą) faktycznie trudno się rano wstaje, ale jak już się uda, to cały dzień jakoś tak lepiej się układa. A tego Twojego M. to Ty weź trochę przyciśnij! Nie wierzę, że jak usiądziecie i pomyślcie, to nie uda Wam się jakoś tego grafiku do kupy poskładać :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. zdjęcie dziecia bardzo mnie rozbawiło :D

    OdpowiedzUsuń