Nie oszukujmy się. Ostatnie miesiące to kompletna porażka biegowo-sportowa. Efekt? Kręgi hulają zumbę przeskakując sobie w te i wewte. Miesiąc temu skoczyłam sobie do Londynu, lekko mnie przewiało pom ędźwiach i bam: cały wyjazd zmarnowany bo ledwie powłóczyłam nogami. Nie obyło się bez nastawiania.
Przedwczoraj wygłupialiśmy się z Juniorem na podlodze, gdy nagle Tygrys położył się na plecach i zrobil przerzutkę nigami za głowę "Mama, patrz".
"Żuczku ja też tak umię" zapewniłam latorośl, padłam plackiem na podłogę, uniosłam kończyny do 90 stopni i .... Tyle. Tam zostały. W górze. Tak, jakby ktoś zablokował mi plecy. Nie ważne jak bardzo sie starałam to one i tak nie chciały się ruszyć dalej. A przecież jeszcze nie dawno robiłam pełną przerzutkę? Co jest?
Wróciłam do jogi. Boleśnie.
Ja wiem że gwarancja to do 30-tki a potem już się człowiek sypie, ale żeby tak od razu?
Fizjo pozwolił powoli wracać do biegania. W sobotę wyczekana wizyta u ortopedy. Mam nadzieję, że też pozowoli.
Ale to nie będzie powrót do biegania. To będzie zaczynanie od nowa, bo nie biegałam od tak dawna, że od początku trzeba będzie wszystko budować. Może to i lepiej? Bo ucząc się na poprzednich błędach mogę teaz zacząć jak należy.
Ktoś się jeszcze pisze?