Olimpiada niestety zostaje zawieszona na czas choroby Tygryska. Wirus paskudny go zmógł. W piątek wieczorem wylądowaliśmy na izbie przyjęć, Tygrys z temperaturą 40.5C. Natknęliśmy się na najbardziej gburowata pani doktor pod słońcem. Zbadała Tygryska jak worek z kartoflami, z zacięta miną i bez słowa wypisała receptę i już, nawet nie podała mu nic na zbicie temperatury. Musiałam się dopytywać co mu jest ("no przeziębiony przecież, nie?"), jak brac leki ("to tak, ten tak, a tamten owak, zapamięta?"). Ogólnie pani sprawiała wrażenie, że bardzo jej przeszkadzamy a ja wyszłam na wyrodną matkę bo dopuściłam do gorączki maleństwa. Wyszliśmy z receptą na antybiotyk i ogromnym niesmakiem pozostawionym przez panią D. Jak powiedział Zaprzyjaźniony Pediatra "Ogólnie fajnie się nam pracuje tylko czasem pacjenci nam przeszkadzają".
Postanowiłam zignorować zalecenia pani Szarlatan i nie podawać Młodemu antybiotyku. Zadzwoniliśmy po Zaprzyjaźnionego Pediatrę, który niestety był za daleko i mógł dotrzeć dopiero w niedzielę po południu. Okazuje się, że nie przeziębiebie a wirusówka i po antybiotyku nie nadążałabym z wymianą pieluch.
Tygrys przypomina misia koala, uwieszony na szyji cały dzień, przytulony w nocy. Bidulek. Czekamy aż paskudztwo sobie pójdzie.