Mialo byc tak pieknie - kolejny maraton w wiosennym Paryzu, zyciowka, zagwarantowane wejscie do Londynu 2012, a jest? Coz, jest jeszcze piekniej.
Zaczelo sie od blizej niezidentyfikowanego bolu w dole plecow. Poczatkowo dosc niewinny, z czasem sprowadzil mnie do postawy przedewolucyjnej. Pomogla joga, troche rozciagania, podplecna poduszka w pracy i urlop. Tak, na urlopie tez mialo byc pieknie: poranne bieganie przy wschodzie slonca i plazowe przebiezki w wieczornej bryzie. Okazalo sie ze Tajlandia nie jest krajem sprzyjajacym wiekszemu wysilkowi fizycznemu (teraz rozumiem te wszystkie psy snujace sie ospale w trakcie dnia). Aby w miare komfortowo biegac musialabym:
a) wstawac przed wschodem slonca i zdazyc spowrotem zanim zdazy wzniesc sie ponad poziom morza - awykonalne na urlopie.
b) biegac po zmroku gdy teperatura opadnie ponizej 30 kresek (taaaak, komu w glowie bieganie po calym dniu spedzonym na palacym sloncu, jezeli mozna spokojnie posiedziec na rozgrzanym piasku zajadajac smazone krewetki i popijajac Changiem)
Jednym slowem dopadlo mnie lenistwo. Tajlandia kraj piekny i zdecydowanie kiedys tam powroce. Okazuje sie ze jednak nei za szybko. O tym za chwile.
A tuz po powrocie dwie male kreseczki zatrzesly z lekka naszym dotychczasowym zyciem i okazalo sie ze maratonu nie bedzie. Mialam nadzieje, ze bede teraz odrywac uroki biegania inaczej, ale pan doktor pogrozil palcem i powiedzial "absolutnie nie". Lepiej pewnie dmuchac na zimne. Pozostaje mi za to ciazeca joga i basen (znaczy planuje na basen w koncu sie wybrac, jak znajde troche czasu i energii). Z ta energia to jest chwilowo problem. Z nowych ulubionych rzeczy: spanie, wszedzie, w kazdej postaci i pozycji. Zachowuje sie tak, jakbym probowala wyspac sie na zapas (ehh gdyby sie tak dalo), ale w koncu produkcja malego Tygryska to ciezka praca. Tygrysek (tak, cos czuje ze to bedzie ON) jest podobno wielkosci malej cytryny i zakonczyl wlasnie prace tworcze wszelkich organow. Teraz bedzie sobie rosl i rosl. A ja razem z nim.